Stany beznadziejne się odpuszcza – stwierdza bez ogródek lekarz z pogotowia ratunkowego na Mazowszu. Więc pacjentkę w wieku 87 lat, po udarze mózgu, niewydolną oddechowo, zostawią na SOR w szpitalu, mimo że nie ma tu już wolnych respiratorów. Nie tak dawno szukaliby miejsca w innym, w którym można by ją podłączyć do tlenu, ale to, co wtedy nazywało się ratowaniem życia za wszelką cenę, dziś już jest uporczywą terapią, od której należy odstąpić.
Szpital, który musi przyjąć przywiezionego karetką pacjenta nierokującego, pomstuje na lekarza rodzinnego, że wypisał skierowanie, chociaż powinien mu pozwolić umrzeć w domu. Chory już się do żadnej diagnostyki nie kwalifikuje, co przeważnie rodzinie trudno jest zrozumieć. Lekarka ze szpitala w Otwocku ostatnio przyjmowała chorego w stanie terminalnym, którego przysłał szpital w Wołominie, z braku miejsc. Wypisała skierowanie do hospicjum, ewentualnie są jeszcze hospicja domowe. Zgłaszają się też do niej chorzy, którym w poprzedniej placówce kazano udać się tam, gdzie byli leczeni ostatnio. Nie zważając, że „ostatnio” było przed dwoma laty, kiedy delikwent miał ostre zapalenie płuc, a teraz cierpi na poważne kłopoty z krążeniem. Dla chorych bez covidu nigdzie już nie ma miejsca.
Karetka do ciężkich przypadków
Ratownik Paweł Nesterak, pracownik państwowego pogotowia ratunkowego w Krakowie, które jeździ także do pacjentów z wirusem SARS-CoV-2, dostaje dodatek w wysokości 100 proc. wynagrodzenia. Ale ten z karetki „T” (szpitalny transport), który również przewozi pacjentów z wirusem i nosi ten sam kombinezon ochronny, większych pieniędzy nie ma, bo karetka jest własnością firmy prywatnej – dziwi się Nesterak. Pracownicy ochrony zdrowia też podlegają segregacji. Prywatni są przez państwo traktowani gorzej.
Karetka „S” – z dr. Ignacym Baumbergiem z pogotowia w Poddębicach pod Łodzią – jeździ tylko do ciężkich przypadków, w których kompetencje ratowników mogą się okazać niewystarczające. Decyduje o tym dyspozytor medyczny. – W stanach zagrażających życiu, takich jak ciężka niedomoga oddechowa lub krążeniowa, oparzenie dróg oddechowych czy po ciężkim urazie czaszkowo-mózgowym, częstym u ofiar wypadków, gdy pacjent nie jest w stanie samodzielnie oddychać, niezbędna jest interwencja lekarza – tłumaczy Baumberg. Ratownik nie ma uprawnień do przeprowadzenia intubacji w stanach innych niż zatrzymanie krążenia. Ponieważ lekarzy brakuje do walki z pandemią, wycofuje się ich z karetek. Bydgoszcz była pierwsza. Baumberg uważa, że dla grupy pacjentów w stanie bardzo ciężkim może oznaczać to wyrok.
Wyrokiem może też być coraz dłuższy czas oczekiwania chorego na przyjazd pogotowia. NFZ już nie podaje, jak bardzo się wydłużył. Wpływają na to kolejki do odkażania karetek po każdym pacjencie covidowym, wielogodzinny czas oczekiwania pod szpitalami, aż zwolni się miejsce, a także ich kursowanie w poszukiwaniu szpitala, który może przyjąć chorego. Zdarza się, że jadą nawet kilkaset kilometrów.
Czytaj też: Dlaczego umiera tylu Polaków
Nie ma diagnozy, nie ma nowotworu
Publiczne lecznictwo zatrzasnęło przed pacjentami drzwi do systemu ochrony zdrowia tuż po wybuchu pandemii. Ponad połowa badanych (51,5 proc.) przez Fundację My Pacjenci stwierdziła, że kontakt z lekarzem był możliwy wyłącznie przez telefon lub online po umówieniu wizyty. Tyle że umówienie okazywało się często niemożliwe. Aż 35 proc. ankietowanych nie było w stanie się do przychodni dodzwonić. Nie pomagała też niezapowiedziana wizyta, ponieważ w 21 proc. przypadków była ona po prostu zamknięta. Kłopotu z dostępem do lekarza pierwszego kontaktu nie miało zaledwie 20 proc. badanych.
Z upływem czasu sytuacja wcale się nie poprawiała. Ponad 80 proc. osób, którym udało się sforsować przeszkody i w końcu umówić termin wizyty, i tak nie skonsultowało się z lekarzem, bo została ona potem odwołana lub, w najlepszym razie, przełożona. Po roku aż 75 proc. ankietowanych, którzy potrzebowali pomocy lekarza, mówi, że w przypadkach niezwiązanych z koronawirusem jest ona mocno utrudniona, bo publiczne lecznictwo nie jest przygotowane do funkcjonowania w czasach pandemii. Przejście podstawowej opieki zdrowotnej na teleporady spowodowało, że chorzy, nawet na raka, coraz później kierowani są przez lekarza pierwszego kontaktu do badań, które umożliwią leczenie.
Kolejnym etapem selekcji pacjentów są badania diagnostyczne. System utrudnia ich wykonanie nawet tym, u których lekarz podejrzewa nowotwór. Bez badań nie ma mowy o rozpoczęciu ani o kontynuacji leczenia. 60 proc. potrzebujących nie udaje się dotrzeć do etapu diagnostyki. Nic dziwnego, że w ubiegłym roku kart Dilo wydano o 30 proc. mniej, co na pewno nie oznacza, że chorych jest mniej. Onkologia, o której nawet obecnie minister zdrowia zapewnia, że jest „zieloną wyspą”, na której dostęp do leczenia dla chorych się nie pogorszył, funkcjonuje coraz gorzej. I minister jest, a w każdym razie powinien być tego świadomy, ponieważ potwierdzają to także dane NFZ, którego Adam Niedzielski do niedawna był szefem.
W 2020 r., według NFZ, wykonano o 60 proc. mniej niż rok wcześniej endoskopowych zabiegów przewodu pokarmowego oraz o 36 proc. mniej kolonoskopii. Bez kolonoskopii raka jelita grubego stwierdzić nie sposób. – Może pacjenci nie wiedzą, że mogą zgłosić się na badania, ponieważ w podawanych przez NFZ informacjach o kolejkach są nieaktualne dane? – zastanawia się Ewelina Nazarko-Ludwiczak z Fundacji My Pacjenci. Więc jak się uaktualni dane o kolejkach, to z pewnością diagnostyka się poprawi. Fundacja napisała w tej sprawie do NFZ w listopadzie. Pod koniec stycznia z przysłanej odpowiedzi wynikało, że dezinformacja i brak koordynacji w funduszu być może są celowe. Czytamy w niej, że propozycje fundacji „zmierzające do zwiększenia wolumenu badań muszą być wyważone, aby nie powodowały nadmiernego diagnozowania pacjentów”. W domyśle – dopóki rak nie zostanie zdiagnozowany, to dla publicznego płatnika tak, jakby go nie było. Nie trzeba wydawać pieniędzy na leczenie, nie tylko zresztą nowotworu jelita grubego. Identyczna filozofia obowiązuje w całej onkologii.
Skutki dla chorych są takie jak w przypadku 38-letniego Rafała Gałki z Warszawy, ojca dwójki dzieci. Od trzech lat choruje na raka pęcherza. Przerzuty na płuca zdiagnozowano jednak dopiero przed pięcioma miesiącami, mimo że niepokojące objawy stwierdzono już wcześniej, podejrzewano jednak gruźlicę. Potrzebna była pilna operacja. – Miała być w Mazowieckim Centrum Leczenia Chorób Płuc i Gruźlicy w Otwocku. Okazało się, że nie dojdzie do skutku, ponieważ chirurgia w tym szpitalu już nie działa, OIOM został bowiem przekształcony w oddział covidowy. Rak Rafała Gałki zajął już prawie cały płat prawego płuca oraz liczne węzły chłonne. Pod koniec stycznia był wyraźnie większy niż miesiąc wcześniej.
Czytaj też: Trzecia fala pandemii. W kolejce do pogrzebu
Chirurgia nie działa, nie ma interny
Na Mazowszu operacje torakochirurgiczne wykonuje jeszcze Instytut Gruźlicy i Chorób Płuc w Warszawie. Połowa Oddziału Intensywnej Opieki Medycznej przeznaczona została dla chorych covidowych. W starym budynku szpitala trzeba było postawić ścianki oddzielające część tzw. brudną, z chorymi zakażonymi wirusem, od czystej, czyli pacjentów po operacjach płuc. Zadbać, żeby oba ciągi się nie krzyżowały. Wojewoda Konstanty Radziwiłł żąda teraz dostawienia łóżek respiratorowych, co może się odbywać tylko na oddziale intensywnej terapii i kosztem pacjentów oczekujących na operację. Prof. Tadeusz Orłowski do opieki nad pacjentami covidowymi podłączonymi do respiratorów musiałby oddelegować anestezjologów. Operacji onkologicznych trzeba byłoby zaprzestać. Rak nie wyrok, ale nie poczeka. – W 2020 r. przeprowadziliśmy o 30 proc. operacji mniej niż rok wcześniej – mówi prof. Orłowski. Obecny zapewne będzie jeszcze gorszy.
Oddziały chirurgii likwiduje się w szpitalach całego kraju, wcześniej zlikwidowano internę, często okulistykę. – Chirurgia nie działa już w Tarnowskich Górach, z Rudy Śląskiej pacjenci jeżdżą do Chorzowa i Katowic – wylicza Władysław Perchaluk, szef Szpitala Specjalistycznego w Bytomiu. – U nas chirurgia onkologiczna jeszcze działa, napór pacjentów jest ogromny. Mimo że wielu boi się wirusa i odkłada operację, żeby wcześniej się zaszczepić.
Minister Adam Niedzielski wydał publicznym szpitalom zakaz przeprowadzania operacji planowych. Zarówno wymiany stawu biodrowego, na które czekają unieruchomieni seniorzy, jak i ortopedycznych, które unieruchamiają młodych. Na czas po pandemii mają czekać wszystkie uszkodzone kolana, kamienie w nerkach czy woreczku żółciowym. Anestezjolodzy są potrzebni przy respiratorach. Tylko raki mają nie być zamrożone.
Rak bardziej zaawansowany
Prof. Rafał Dziadziuszko, onkolog, ma komplet pacjentów do radioterapii ambulatoryjnej w klinice Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego. Pełną parą pracują też pozostałe trzy duże szpitale leczące raka na Pomorzu. – Pacjenci przychodzą z nowotworem o wiele bardziej zaawansowanym niż przed pandemią – zauważa prof. Dziadziuszko. Diagnostyka, która powinna być szybka, przeciąga się w czasie. Zanim niezbędne badania zostaną zakończone, dochodzi do progresji choroby. Więc profesor delikatnie nadmienia, że czasem zmuszeni są podejmować „decyzje suboptymalne”, niezupełnie zgodne ze standardami leczenia. Mówiąc wprost: idą na skróty. Zamiast czekać bezczynnie na wyniki biopsji i ryzykować rozprzestrzenianie się nowotworu, bo zmiana jest ewidentna, robią operację, zwiększając szanse chorego. To trudne decyzje, ale nie można czekać z kuracją przez kolejne kilka miesięcy. Pacjentów jest 10–20 proc. mniej, a przecież zapadalność na raka nie jest mniejsza. Może po prostu chorzy nie byli w stanie dopchać się do systemu?
Na Warmii i Mazurach, skąd pochodzi Dorota Korycińska z Ogólnopolskiej Federacji Pacjentów Onkologicznych, od onkologa odcięły pacjentów gimbusy. Dla mieszkańców wielu wsi to był jedyny transport, jakim mogli dostać się do lekarza. Jak szkoły zamknięto, gimbusy przestały jeździć – twierdzi. Korycińską irytuje gadanie o zielonej wyspie, ponieważ nadal leczą raka tylko szpitale onkologiczne. Tymczasem w Polsce aż połowa pacjentów nowotworowych leczyła się w szpitalach wielospecjalistycznych, w których te oddziały zamieniono na covidowe. – Nie wiemy, co się dzieje z ich pacjentami, odesłano ich z kwitkiem, nie mówiąc, gdzie mogą kontynuować leczenie. Panuje totalny chaos, brakuje podstawowych danych, nie wiemy nawet, w których szpitalach onkologię zlikwidowano. Ministerstwo Zdrowia twierdzi, że nie jest w stanie ich dostarczyć, ponieważ szpitale mają różnych właścicieli. To bzdura, bo wszystkim za leczenie płaci NFZ – mówi.
Jedno wydaje się pewne: tegoroczna statystyka tzw. zgonów nadmiarowych będzie o wiele bardziej przerażająca niż w 2020 r.
Placówki wrogie ideologicznie
To nieprawda, że w czasie koronawirusa wszyscy inni chorzy muszą zostać pozbawieni możliwości leczenia. Jeszcze w październiku ubiegłego roku Andrzej Sokołowski, prezes Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Szpitali Prywatnych, wysłał pismo do ministra Niedzielskiego, w którym proponował odciążenie publicznych szpitali. Wiele planowych operacji, których nie są w stanie wykonywać, mogą robić placówki prywatne. Pacjenci nie muszą być pozbawieni możliwości leczenia. W lepszych warunkach i za takie same pieniądze, które NFZ płaci publicznym. Minister do tej pory na pismo nie odpowiedział, choć operacji planowych szpitalom publicznym zakazał.
Dla niego nie pacjenci się liczą, ale ideologia partii rządzącej. Zawarta w słowach Beaty Szydło, byłej premier, że „pieniądze publiczne nie mogą płynąć do prywatnych kieszeni”. Władze zapowiadały wtedy, że NFZ wycofa się z kontraktów zawartych z placówkami prywatnymi. Szpitale prywatne mają więc sprzęt i personel, żeby ludzi leczyć, ale rząd nie chce, aby zabiegi medyczne, których nie są w stanie wykonać placówki publiczne, wykonywały w ramach NFZ szpitale prywatne. Woli pozbawić chorych pomocy.
Ideologicznym wrogiem są dla PiS nie tylko placówki prywatne, ale także samorządowe. Takie jak szpital Attis w Warszawie, należący do Urzędu Marszałkowskiego i przez niego świetnie wyposażony na potrzeby onkologii kobiecej. – Mamy jednak szczątkowy kontrakt, pracy starcza zaledwie na trzy dni w tygodniu – twierdzi lekarz. Inny samorządowy nowy szpital na Mazowszu, Siedleckie Centrum Onkologii przygotowane do leczenia raka jelita grubego, też mogłoby przyjąć więcej pacjentów, którzy w innych placówkach powypadali z kolejki.
Do prywatnego szpitala jak na ostry dyżur
Ojciec Anny, w podeszłym wieku, przestał oddawać mocz. – Lekarz rodzinny stwierdził, że trzeba mu założyć cewnik, ale on tego nie potrafi, niech się tata uda do szpitala na SOR – opowiada Anna. W szpitalnych oddziałach ratunkowych czeka się dziś długo, w dodatku tata bał się zarazić. – Więc pojechaliśmy do szpitala Medicovera w miasteczku Wilanów. Słono zapłaciłam, ale innego wyjścia nie miałam. Dr Michał Chudzik, dyrektor medyczny Medicovera, przyznaje, że coraz częściej zdarzają się sytuacje, gdy chorzy przyjeżdżają do prywatnej kliniki jak na ostry dyżur do publicznego szpitala. Wielu z nich nie widzi alternatywy. W okresie pandemii na poród w Medicoverze decyduje się też więcej przyszłych matek, w prywatnej klinice czują się bardziej bezpieczne.
W najświeższym badaniu Centrum Badawczo Rozwojowego BioStat co trzeci ankietowany twierdzi, że w ostatnim roku korzystał z prywatnej służby zdrowia. Niekoniecznie dlatego, że chciał. – Prawie połowa (48 proc.) stwierdziła, że musiała, bo nigdzie indziej nie była w stanie uzyskać pomocy – ujawnia prezes Rafał Piszczek. Na początku pandemii 70 proc. Polaków nie miało obaw, że ich stan zdrowia pogorszy się z powodów niezwiązanych z koronawirusem. Obecnie 64 proc. już się boi.
Zapaść publicznej służby zdrowia powoduje dynamiczny wzrost sprzedaży prywatnych ubezpieczeń i abonamentów medycznych, najczęściej kupowanych przez pracodawców. Ich koszt jest jednak dopisywany do dochodu, więc płacimy od nich podatek. Anna Rulkiewicz, prezes Lux Medu, szacuje, że liczba abonamentów ułatwiających głównie dostęp do specjalistów i diagnostyki zbliża się już do 4 mln. Polis jest mniej, ok. 1,5 mln.
Zbiórki zamiast ochrony państwa
Tym 5,5 mln osób prywatna służba zdrowia ułatwia dostęp do badań i lekarzy specjalistów, a także – zwykle dodatkowo płatnych – operacji planowych. W przypadku ubezpieczeń w grę wchodzi też finansowa rekompensata kosztów leczenia. W przypadku raka jednak nie ma mowy o umożliwieniu samego leczenia. Owszem, prywatne kliniki mają jeszcze kontrakty np. na chemioterapię, finansowaną przez NFZ. O tym jednak, żeby wykupić polisę, która zagwarantuje nam cały proces leczenia, w Polsce jeszcze mowy nie ma. Osoby, które na to stać, mogą co najwyżej za każdą procedurę płacić oddzielnie. O ile jednak są chętni, by prywatnie zapłacić i operować się szybciej, o tyle już na chemię nie stać właściwie nikogo. Stąd te zbiórki, które ogłaszają organizacje pożytku publicznego, jak m.in. Fundacja Alivia, która obliczała, że na 128 zarejestrowanych terapii lekowych na raka w Polsce zaledwie 28 jest objętych pełną refundacją.
Zapaść publicznej ochrony zdrowia nie zaczęła się wraz z pandemią, wirus ją tylko przyspieszył. Krakowska firma analityczna PMR, specjalizująca się w analizach rynku medycznego, każdego roku oblicza prywatne wydatki Polaków na zdrowie. W 2019 r., czyli ostatnim przed pandemią, z własnej kieszeni na wizyty, operacje i leki, łącznie z suplementami, wydaliśmy 58 mld zł! Aż o 10 proc. więcej niż rok wcześniej. To połowa sumy, którą NFZ wydaje na całe publiczne lecznictwo. Dorota Fal, doradca zarządu Polskiej Izby Ubezpieczeń, uważa, że pod tym względem, licząc procentowo, jesteśmy w czołówce Europy. I że to nie jest powód do dumy. Oznacza bowiem, że ze strony państwa ogromna część społeczeństwa jest pozbawiona zdrowotnej opieki.
Orientacyjne ceny wybranych zabiegów
• Prostatektomia przy pomocy robota da Vinci: 50 tys. zł
• Przezcewkowa resekcja prostaty (Lux Med): 7,9 tys. zł
• Endoprotezoplastyka stawu biodrowego (Lux Med): 14,5 tys. zł
• Endoproteza stawu kolanowego: 15,5 tys. zł
• Rekonstrukcja więzadła krzyżowego przedniego kolana: 15 tys. zł
• Rekonstrukcje więzadła krzyżowego (Attis): 12–14 tys. zł
• Artroskopowe szycie łąkotki (Lux Med): 7,5 tys. zł
• Artroskopia stawu kolanowego (Lux Med): 6,5 tys. zł
• Artroskopia kolana (Attis): 5–6 tys. zł
• Operacja żylaków powrózka nasiennego (Lux Med): 6,5 tys. zł
• Cystoskopia diagnostyczna (Lux Med): 3,3 tys. zł
• Histeroskopia z usunięciem polipa endometrium (Lux Med): 4,5 tys. zł
• Histeroskopia z biopsją endometrium: 3,5 tys. zł
• Wyłuszczenie mięśniaków (Lux Med): 7,5 tys. zł
• Mastektomia (Medicover): 7 tys. zł
• Wycięcie guza sutka (Medicover): 5,5 tys. zł
• Oszczędzająca operacja wycięcia guzka (Attis): 5 tys. zł
• BCT (breast conservative therapy – usunięcie guza z węzłem wartowniczym; Attis): 10–11 tys. zł
• Operacja przepukliny jamy brzusznej (Lux Med): 4,5–5,5 tys. zł
• Usunięcie pęcherzyka żółciowego: 7,5 tys. zł
• Operacja żylaków odbytu: 3,5–5,5 tys. zł
• Usunięcie żylaków nóg metodą śródnaczyniową (Lux Med; VNUS): 7,5 tys. zł
• Usunięcie żylaków nóg (Attis): 2,5 tys. zł
• Laparoskopowe wycięcie pęcherzyka żółciowego (Attis): 4,2–4,5 tys. zł
• Usunięcie guza ślinianki (Lux Med): 6,5 tys. zł
• Usunięcie ślinianki (Lux Med): 9,9 tys. zł
• Podcięcie wędzidełka języka: 2,5 tys. zł
• Operacje migdałków podniebiennych i gardłowego: 3,5–6,5 tys. zł
• Korekta przegrody nosa: 6–7 tys. zł
• Korekt małżowin nosowych: 4–5,5 tys. zł
• Funkcjonalna endoskopowa operacja zatok: 7–13 tys. zł.
Do zabiegów złożonych, typu rekonstrukcje czy endoprotezy, należy doliczyć koszt pobytu i materiałów, co może zwiększyć cenę o 5–10 tys. zł. Źródło: poszczególne firmy.