Zapowiadany jako sposób odwrócenia złego trendu demograficznego, okazał się wydmuszką. Za dwadzieścia kilka lat będzie nas w Polsce mniej niż 35 mln. W ubiegłym roku przyszło na świat zaledwie 355 tys. noworodków, najmniej od 16 lat. Zmarło 477 tys. osób.
Nie da się wszystkiego zwalić na pandemię. Polska starzeje się szybko, a eksperci nie mają wątpliwości, że przyczynia się do tego fatalna polityka pozornego wspierania dzietności. Po wprowadzeniu programu 500 plus wydajemy na nią już 4 proc. PKB, czyli relatywnie więcej niż wynosi średnia unijna (2,57 proc.). Jest coraz bardziej hojna i coraz mniej skuteczna.
Polityka społeczna w naszym kraju przypomina przekładaniec. – Każdy rząd ma strategię zupełnie inną niż poprzedni. Jedna warstwa nakłada się na drugą, a symbolicznym tego wyrazem jest definicja dziecka. Mamy ich aż trzy – przypomina Michał Myck, szef think tanku Centrum Analiz Ekonomicznych CenEA.
Pierwszą warstwę polityki społecznej i własną definicję dziecka zostawiły po sobie rządy lewicowe. „Dziecko” może mieć nawet 23 lata, ale musi się uczyć. Polityka społeczna zauważa je wtedy, gdy rodzice mało zarabiają, nie przekraczają progu dochodów uprawniającego do zasiłku rodzinnego, którego przeciętna wysokość obecnie wynosi około 100 zł. Mimo więc że uzależnia wysokość zasiłku od wieku dziecka oraz liczby dzieci w rodzinie, żadnego praktycznego znaczenia nie ma. Ani wpływu na poziom ubóstwa w rodzinie, ani tym bardziej na chęć urodzenia kolejnego dziecka. Adresatami tych tradycyjnych zasiłków rodzinnych są rodziny ubogie, ale pomoc jest nad wyraz skąpa. Obecnie wydajemy na nie około 3 mld zł rocznie.
Skąd ten zakalec?
Drugą warstwę zostawił po sobie pierwszy rząd PiS, LPR i Samoobrony. Polityka wspierania dzietności miała być jednorazowego użytku, ograniczyła się do 1 tys.