Po ubiegłorocznym marcowym lockdownie pierwsze z pomocą małym przedsiębiorcom ruszyły urzędy pracy. Pomoc miała popłynąć szybko, bez dyskusji i weryfikacji, czy jej beneficjent w ogóle został przez pandemię poszkodowany. – Ubiegający się o wsparcie mieli tylko złożyć oświadczenie o spadku przychodów i wypełnić wniosek o 5 tys. zł na koszty funkcjonowania firmy – przypomina Wanda Adach, szefowa Powiatowego Urzędu Pracy w Warszawie. Więc wypełniali ci, którym rząd zakazał działalności i nie zarabiali ani złotówki, jak fryzjerzy, restauratorzy, ale i przedsiębiorcy, którzy ciągle mogli pracować, np. graficy komputerowi czy dentyści.
Afery
W Warszawie najliczniej i najszybciej ręce po 5 tys. zł „na pokrycie bieżących kosztów prowadzenia działalności gospodarczej dla mikroprzedsiębiorców” wyciągnęli samozatrudnieni prawnicy, złożyli 7942 wnioski. Tuż za nimi ustawili się jednoosobowi „doradcy w zakresie prowadzenia działalności gospodarczej i zarządzania”, 7167 wniosków. PUP w Warszawie od kwietnia do końca 2020 r. otrzymał 152 783 wnioski o wypłatę 5 tys. zł. Tyle samo dostawał przedsiębiorca na funkcjonowanie firmy jednoosobowej, jak i zatrudniający na etacie 49 osób. W całym kraju wypłacono 1,86 mln tych mikropożyczek, a raczej dotacji, bo były umarzane już po trzech miesiącach, pod warunkiem że firma przetrwała. Zdarzały się telefony do urzędu z zapytaniem, czy liczy się termin wypełnienia wniosku, czy otrzymania pożyczki, bo przedsiębiorca chciałby już firmę zawiesić.
Cwaniacy szybko zorientowali się, że łatwe pieniądze mogą się stać jeszcze łatwiejsze. O bezwarunkową pożyczkę 5 tys. zaczęli się ubiegać tzw. pełnomocnicy. – Wypełniali wnioski w imieniu wielu firm, nierzadko zarejestrowanych pod tym samym adresem – wyjaśnia Maciej Bątkiewicz ze stołecznego PUP.