2,8 mld zł ma uratować należącego do państwa przewoźnika przed bankructwem. To kwota ogromna, ale bez niej rzeczywiście Lot nie przetrwałby największego kryzysu w historii branży lotniczej. Wystarczy spojrzeć na strony internetowe naszych lotnisk – te mniejsze praktycznie w ogóle nie działają, na większych jest realizowanych 10–20 proc. normalnego rozkładu. Dopóki sytuacja epidemiczna się nie ustabilizuje, podróżować samolotami będą tylko ci, którzy naprawdę muszą. Ruch turystyczny praktycznie nie istnieje z powodu obowiązkowych testów na obecność wirusa, kwarantanny po przekroczeniu granicy czy zamkniętych hoteli i ograniczeń w poruszaniu się. Co prawda Polska wycofała się wreszcie z absurdalnej polityki zakazywania lotów z wybranych krajów, ale dla przewoźników powrót do normalności będzie procesem długim i bardzo kosztownym.
Lot jak Ryanair. Tnie etaty
Jednak rząd PiS pozostaje oficjalnie optymistą, skoro nie zmienia harmonogramu budowy Centralnego Portu Komunikacyjnego. Według polityków odbicie okaże się szybkie, a za kilka lat po dzisiejszej zapaści na rynku lotniczym nie będzie śladu. Kluczową rolę na ogromnym lotnisku między Łodzią a Warszawą odgrywać ma oczywiście Lot. To dlatego państwo robi dziś wszystko, aby przetrwał on trudny okres. Bez wielkiego Lotu projekt wielkiego lotniska nie ma najmniejszego sensu. Tym trudniej wyjaśnić, dlaczego, mimo ogromnej pomocy publicznej i nadziei na szybki powrót do normalności, Lot zamierza zwolnić aż 300 osób – to prawie jedna piąta wszystkich zatrudnionych na etatach. Przeciwko tej decyzji protestuje Związek Zawodowy Personelu Pokładowego i Lotniczego, wspierany przez polityków opozycji.
Wygląda na to, że zarząd Lotu wykorzystuje pandemię do realizacji swoich celów. Od dawna państwowy przewoźnik stara się zmniejszać liczbę zatrudnionych na etat, za to zwiększać znaczenie osób na umowach cywilnoprawnych, popularnie zwanych śmieciówkami, które są dla linii po prostu tańsze i bardziej elastyczne. Redukcji 300 etatów nie będzie prawdopodobnie towarzyszyć porównywalne ograniczenie współpracy z osobami samozatrudnionymi. A to oznacza, że dzięki kryzysowi Lot jeszcze bardziej upodobni się do tanich przewoźników, jak Ryanair (a dokładniej jego polska córka Buzz, bo sam Ryanair w Europie Zachodniej coraz częściej oferuje etaty). Przy okazji zarządowi Lotu uda się zmniejszyć znaczenie związkowców, z którymi od dawna jest na wojennej ścieżce.
Czytaj też: Czy Lotnisko Chopina w Warszawie powinno przetrwać?
CPK minus solidarność
Zadziwia w tym wszystkim reakcja rządu, a dokładniej jej brak. Standardowo warunkiem otrzymania różnego rodzaju pomocy publicznej w postaci tarcz jest utrzymanie zatrudnienia na dotychczasowym poziomie. Pieniądze podatnika mają przede wszystkim chronić miejsca pracy. Skoro w błyskawicznym tempie zwiększamy zadłużenie państwa, niech chociaż korzyścią z tego będzie ograniczenie wzrostu bezrobocia.
Tymczasem w przypadku Lotu sytuacja wygląda dokładnie odwrotnie. Spółka dostaje gigantyczne wsparcie, o którym inne branże mogą tylko pomarzyć, a równocześnie przeprowadza masowe zwolnienia. Dzisiaj rzeczywiście potrzebuje mniej pracowników, ale skoro jej strategia zakłada szybki dalszy wzrost, to już wkrótce zapewne znowu zacznie zatrudniać. Tyle że na pewno nie na etat, a właśnie w oparciu o samozatrudnienie. Na ironię losu zakrawa fakt, że przyszły megaport lotniczy ma dumnie nosić imię „Solidarności”. Pracownicy Lotu w tych trudnych chwilach na solidarność przez małe „s” liczyć, niestety, nie mogą.
Czytaj też: Szach mat. Polski rząd niestrudzenie wykańcza Lot