Wieść o końcu epoki nafty podały niemal równolegle DNV GL, norweska firma doradcza, oraz globalny koncern energetyczny BP. W ogłoszonych we wrześniu prognozach rozwoju rynku energii do 2050 r. uwzględniają efekt pandemii Covid-19 i wywołanego przez nią kryzysu gospodarczego. Wniosek jest jasny: recesja spowodowała coś więcej niż tylko chwilowy i oczywisty spadek popytu na energię i jej nośniki. O ile apetyt na energię w 2020 r. (który w ujęciu całorocznym będzie według DNV GL mniejszy o 8 proc.) szybko wróci nie tylko do normy, ale i zacznie rosnąć wraz z potrzebami odzyskujących wigor gospodarek, o tyle ropa naftowa najlepsze dni ma już za sobą, bo popyt na paliwa płynne ma systematycznie maleć.
Wrześniowe prognozy sygnowane przez poważne instytucje przyjęto z odpowiednią uwagą, ale też i sceptycyzmem. Wszak obwieszczają nic innego niż słynne „peak oil”, czyli punkt przełomu w dostępie do ropy naftowej, po którego osiągnięciu dostawy surowca mają już tylko maleć. Przełom taki prognozowano już wielokrotnie, zawsze przedwcześnie. Bo zawsze okazywało się, że po chwilowym kryzysie rozwijająca się globalna gospodarka odzyskiwała zapał i potrzebowała nowych strumieni energii. Na te potrzeby szybko odpowiadał sektor wydobywczy, uruchamiając nowe zasoby. Ostatnie 15 lat upłynęło pod znakiem dostaw ropy wydobywanej ze złóż łupkowych w Stanach Zjednoczonych, które stały się głównym źródłem zaspokajającym nowy, dodatkowy popyt.
Bo jak jest popyt, to nawet gdy chwilowo nie nadąża podaż, uruchamia się mechanizm rynkowy fascynujący wszystkich entuzjastów kapitalizmu. Ceny rosną, co wywołuje impuls zachęcający do inwestycji w poszukiwania nowych złóż i nowych technologii. To właśnie rekordowo wysokie ceny ropy naftowej, sięgające w 2008 r. 150 dol. za baryłkę, przyspieszyły łupkową rewolucję w USA.