W środę, 21 października odbyła się konferencja prasowa PGNiG. Oczywiście zdalna, jak to w czasach pandemii. Prezes spółki Jerzy Kwieciński pojawił się przed kamerą ze sporym opóźnieniem, by poinformować o podpisaniu umowy na dostawy gazu ziemnego z duńską firmą Ørsted. Od 2023 r. przez sześć lat będziemy sprowadzali z Danii 1 mld m sześc. gazu rocznie. Zakontraktowany gaz poprawi bezpieczeństwo energetyczne kraju po wygaśnięciu kontraktu z Gazpromem. Prezes nie omieszkał wspomnieć o tym, w jakiej znakomitej formie jest dziś PGNiG, największa polska spółka przemysłowa notowana na warszawskiej giełdzie. I to w czasach, gdy firmy sektora paliwowego mają poważne kłopoty. Słowem nie zająknął się o firmie sektora paliwowego, która planuje przejęcie PGNiG. Czyli o PKN Orlen. Podziękował i zniknął sprzed kamery.
Niedługo później PGNiG wydał komunikat, że Jerzy Kwieciński złożył rezygnację z powodów osobistych. Co się stało, że menedżer, postrzegany jako człowiek premiera Morawieckiego, były minister inwestycji rozwoju, a potem dodatkowo i finansów, po dziesięciu miesiącach nagle odchodzi? Dlaczego kilkadziesiąt minut wcześniej o tym nie wspomniał? Sam zainteresowany na prywatnym twitterowym profilu, na którym dopiero co dzielił się radością z jazdy rowerem i zbierania grzybów, wygłosił tylko krótkie pożegnanie. Mówił, jak w ciągu kilku miesięcy doprowadził gazową spółkę do rozkwitu, bo takich zysków i takiej wartości giełdowej nie miała nigdy w przeszłości. Zapowiedział też, że niebawem ogłoszona zostanie przygotowana pod jego kierunkiem nowa strategia PGNiG, która przewiduje dokonanie zielonego zwrotu.
– Doigrał się – mówi jeden z menedżerów Orlenu. – Wiedział, na jakich warunkach zostaje prezesem PGNiG, bo przed objęciem stanowiska kilkakrotnie spotykał się z prezesem Obajtkiem.