Po zamknięciu lokali gastronomicznych w sieci zaczął krążyć desperacki wpis. Właściciel restauracji z Chełma miał pomysł: skoro zakaz spożywania posiłków wewnątrz knajpy nie dotyczy jej pracowników, zatrudni klientów do „testowania” potraw na miejscu. Za każdą opinię zapłaci złotówkę (którą odliczy od rachunku za danie), a umowa wygaśnie po przedstawieniu recenzji. Pomysł w końcu umarł – restaurator ogłosił, że „kilka kwestii przeoczył i musi je dopracować”. Ale pokazał jedno: właściciele barów i restauracji są tak zdesperowani, że gotowi są obchodzić prawo.
Najpierw premier ogłosił zamknięcie gastronomii na dwa tygodnie. W tym czasie restauracje mogą serwować dania tylko na wynos lub z dowozem. Mogą też działać restauracje hotelowe, ale będą otwarte wyłącznie dla gości zameldowanych tam co najmniej na dobę. Inni muszą obejść się smakiem lub zamówić na wynos.
Branża głoduje
W weekend po konferencji premiera restauratorzy wyszli na ulice. W Poznaniu nieśli transparenty: „PiS do garów!”, „Dajcie żyć, pracować, samodzielnie decydować!”, „RIP Gastronomia”. We Wrocławiu ustawili na rynku prawie dwieście pustych krzeseł, a przy nich zapalone znicze. Na znak, że w drugim lockdownie branża umiera. „To morderstwo polskiej gastronomii” – mówił restaurator protestujący w Łodzi. W Zakopanem, gdzie branża gastronomiczna ucierpiała równie mocno co hotelarska, restauratorzy szykują się na kolejną zapaść. Przeciwko zamknięciu protestowały m.in. Izba Gospodarcza Gastronomii Polskiej i Sztab Kryzysowy Gastronomii Polskiej.
Stawka w tej walce jest wysoka. Polska gastronomia to ponad 76 tys. lokali (restauracji, barów, pubów, kawiarni i klubów). Ich przychody to w sumie – według różnych danych – od 34 do 37 mld zł rocznie.