Ogólny bilans, uwzględniający faktyczny spadek dochodów firm, zrekompensowany w mniejszym lub w większym stopniu przez rządowe programy pomocowe, będzie możliwy do podliczenia w przyszłym roku. Tym bardziej że w powietrzu wciąż unosi się strach przed kolejną falą zachorowań, do której – jak przewidują epidemiolodzy – może dojść jesienią. W minionym tygodniu zanotowano u nas więcej nowych przypadków, niż choćby we Włoszech, Niemczech, czy w Hiszpanii. Średnio ponad 400 dziennie. Perspektywy gospodarcze uzależnione są od tego, czy sytuacja wymusi ponowny lockdown jesienią.
Według szacunków Organizacji Współpracy Gospodarczej z Zagranicą (OECD), jeśli do nawrotu nie dojdzie, polska gospodarka w 2020 r. skurczy się o 7,4 proc., a w 2021 r. urośnie o 4,8. W przypadku realizacji negatywnego scenariusza spadek może sięgnąć nawet 9,5 proc., a odbicie zaledwie 2,4. Minister zdrowia Łukasz Szumowski twierdzi publicznie, że kolejnego lockdownu nie będzie, ponieważ gospodarka tego nie wytrzyma, ale w trakcie epidemii wygłosił tyle sprzecznych twierdzeń, że biznes już nie traktuje jego zapowiedzi poważnie.
Twardy lockdown – oznaczający zamknięcie wszystkiego z wyjątkiem sklepów (głównie spożywczych) i zakładów przemysłowych strategicznego znaczenia – trwał u nas od połowy marca do połowy kwietnia. Wówczas poluzowano rygory bezpieczeństwa w sklepach, odstępując od zasady, że na jedną kasę może przypadać co najwyżej trzech klientów.
Telefony są głuche
W drugim rzucie, na początku maja, otwarto galerie handlowe. Wraz z nimi zezwolono na działalność noclegową i hotelową, jednak z wyłączeniem restauracji. Te zostały uruchomione w drugiej połowie maja, wespół z usługami z szeroko pojętego sektora beauty. Pod koniec maja zniesiono limity kupujących w sklepach oraz na targowiskach (jakby tam kiedykolwiek obowiązywały w praktyce).