Nam wszystkim brakuje zwyczaju oszczędzania – by po trochu, ale jednak odkładać, na przykład na edukację czy na starość. Wychodząc z PRL, wygłodniałe społeczeństwo rzuciło się na konsumpcję i tak pozostało do dziś. Nauczenie Polaków oszczędzania byłoby epokową zmianą” – mówił premier Morawiecki w wywiadzie dla „Dziennika Gazety Prawnej”. Ale to był 2016 r.
Dziś te słowa brzmią jak ponury żart. Gdy Rada Polityki Pieniężnej (RPP) obniżyła podstawową stopę procentową w kwietniu do 0,5 proc., a w maju ścięła ją do zaledwie 0,1 proc., banki zareagowały natychmiast, pogarszając i tak już marne warunki oprocentowania lokat i kont oszczędnościowych. Większość z nich oferuje tylko minimalne odsetki (zazwyczaj poniżej 0,5 proc. rocznie), które nie chronią pieniędzy przed inflacją. A ta wciąż jest spora, bo w maju roczny wskaźnik wzrostu cen wyniósł prawie 3 proc.
Według ankiety przeprowadzonej niedawno przez Komisję Europejską aż jedna trzecia Polaków spodziewa się w najbliższych miesiącach dalszego wzrostu inflacji. Bardziej pesymistyczni od nas w całej Unii są tylko Słowacy. Trudno się dziwić takim nastrojom, skoro ostatnie lata to w Polsce coraz bardziej dotkliwe dla portfela wzrosty cen, począwszy od żywności czy prądu, a skończywszy na opłatach za wywóz i utylizację śmieci. Nawet przed epidemią koronawirusa oszczędzanie na lokatach czy kontach przynosiło straty. Podstawowa stopa wynosiła aż do kwietnia 1,5 proc., podczas gdy inflacja na początku tego roku przekroczyła aż 4 proc. RPP, kontrolowana przez nominatów PiS, ignorowała wzrosty cen i robiła wszystko, żeby zadowolić rząd zwiększający wydatki. Oszczędzający zostali opuszczeni.
Na rachunkach bieżących i lokatach w polskich bankach zgromadzono dotąd prawie 900 mld zł.