Nawet największe firmy, nie tylko w Polsce, zastanawiają się, jak zorganizować pracę, gdy szczyt zachorowań na koronawirusa minie, ale skutecznego lekarstwa na COVID-19 jeszcze nie będzie. Facebook i Google już ogłosiły, że chociaż większość ich biur zostanie w czerwcu ponownie otwarta, to pracownicy mogą wybierać przynajmniej do końca roku pracę zdalną. Jeszcze dalej idzie francuski koncern motoryzacyjny PSA. Osoby zatrudnione przy produkcji samochodów oczywiście muszą wciąż przychodzić do fabryk, ale cała reszta ma w biurach pojawiać się na jeden, maksymalnie półtora dnia w tygodniu. Kto chce być częściej, ten musi to uzasadnić i uzyskać zgodę przełożonych. Czy zatem część biurowców nie będzie po prostu zbędna?
Także w Polsce praca zdalna stała się w wielu firmach w ostatnich miesiącach standardem. Co więcej, rząd zaleca, aby z niej nie rezygnować mimo stopniowego odmrażania gospodarki. Opustoszałe biurowce w polskich miastach wprawiły więc w dużą nerwowość zarówno właścicieli, jak i wynajmujących. Ci pierwsi zastanawiają się, czy nie stracą klientów, a ci drudzy liczą, że mogliby – zasłaniając się koronawirusem – zaoszczędzić kasę na wynajmie, gdy kraj ogarnia najcięższa recesja od upadku komunizmu. Na razie trzęsienia ziemi na tym rynku nie ma, ale pierwsze dane pokazują, że zainteresowanie biurami maleje.
Świadczą o tym wyniki indeksu przygotowywanego przez firmę REDD Real Estate Digital Data. – Ważnym wskaźnikiem jest średni czas, jaki właściciel biura potrzebuje na wynajęcie go klientowi. W tej chwili wynosi on 224 dni – to o 33 dni więcej niż przed wybuchem epidemii. Zastój na rynku pokazuje też liczba wolnych powierzchni biurowych. W marcu mieliśmy dostępnych 3700 modułów biurowych, w tej chwili jest ich 4150. W szczytowym momencie przybyło 160 tys.