W ramach „plusów” PiS wkrótce ma pojawić się kolejny, oznaczony hasłem „1000 plus”. Tym razem chodzi o bony dla pracowników o wartości 1000 zł rocznie, które będzie można wydać na urlop w Polsce. Ostatecznego kształtu tego programu nie znamy, ale z deklaracji wicepremier Jadwigi Emilewicz wynika, że takie bony będą dostępne dla części pracowników. Chodzi o osoby zatrudnione na etacie, a równocześnie zarabiające mniej niż średnią krajową (czyli ok. 5,5 tys. zł brutto). Bony pracownikom mają kupować pracodawcy przy współudziale państwa.
Na razie, w związku z bardzo trudną sytuacją wielu firm, rząd obiecuje, że pokryje 90 proc. kosztów takiego bonu. W kolejnych latach udział państwa ma spadać, a pracodawców rosnąć. Pracownicy sam bon dostaną niejako w prezencie, ale muszą zapłacić od niego podatek, tak jak np. od dodatkowego ubezpieczenia zdrowotnego czy karty umożliwiającej korzystanie z obiektów sportowych.
Czytaj też: Spodziewamy się najgorszego. Źle to wróży gospodarce
Firm nie będzie stać na benefity
Pomysł ratowania turystyki – branży wyjątkowo dotkniętej trwającym kryzysem – jest oczywiście bardzo szlachetny. Pojawia się jednak szereg wątpliwości. Pierwsza to pytanie, czy stać nas na kolejny program obciążający budżet państwa, gdy w kolejce czeka wiele jeszcze pilniejszych potrzeb, a deficyt i tak będzie w tym roku ogromny. Trudno powiedzieć, jak na pomysł zareagują firmy, bo chociaż ich udział finansowy ma być niewielki, w tej chwili dla wielu przedsiębiorstw walczących o przetrwanie liczy się każda złotówka. Nie po to przecież występują o dopłaty do pensji, obcinają wynagrodzenia, ubiegają się o zwolnienie ze składek ZUS, aby teraz zwiększać wydatki. W czasie recesji benefity pozapłacowe będą z pewnością ograniczane, a nie rozszerzane. Słusznie pominięci mogą się też poczuć ci wszyscy, którzy pracują na własny rachunek albo korzystają z umów zlecenia czy o dzieło.
Czytaj też: Tarcza, czyli listek figowy
Inne wakacje, czyli jakie?
Polska turystyka z pewnością potrzebuje wsparcia, ale w pierwszej kolejności o zupełnie innym charakterze. Do lata epidemia w naszym kraju nie wygaśnie, więc te wakacje, jak na każdym kroku podkreślają przedstawiciele rządu, będą inne od poprzednich. To prawda – inne, ale jakie? Tego wciąż nie wiemy jako potencjalni turyści i nie wiedzą tego też właściciele wszelkiego typu obiektów turystycznych, restauracji czy biur podróży. Wiadomo, że na wypoczynek poza Polską nie ma raczej co liczyć – może z wyjątkiem Czech, Słowacji i Węgier, z którymi nasz kraj planuje znormalizować ruch transgraniczny. To tak naprawdę dobra informacja dla polskiej branży turystycznej, bo spragnieni wypoczynku Polacy na pewno będą chcieli wyjechać choćby na kilka dni, a skoro loty nad Morze Śródziemne wydają się mało prawdopodobne, pozostaje Bałtyk i Mazury.
Czytaj też: Świat u progu recesji. Jak źle będzie? Spójrzmy na literki
Turystyka bez jasnego przekazu
Niestety, rząd wciąż wstrzymuje się z określeniem zasad tej innej niż zwykle letniej turystyki, chociaż można z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć, że sytuacja epidemiologiczna będzie za miesiąc czy dwa niewiele inna od dzisiejszej. Czy hotele będą mogły otwierać restauracje dla swoich gości? Czy w miejscowościach turystycznych pojawią się jak co roku bary? Na jakich zasadach możliwe będzie korzystanie z plaż?
Na te wszystkie pytania nie znamy odpowiedzi i nawet nie wiemy, kiedy je poznamy. W niepewności żyją organizatorzy kolonii i obozów dla dzieci i młodzieży. Najpierw usłyszeli, że takich atrakcji tego lata nie będzie, ale w międzyczasie przecież rząd pozwolił na otwarcie hoteli. Tymczasem turystyka przede wszystkim potrzebuje jasnego przekazu. Tak samo jak wielu Polaków, którzy chcą wydać pieniądze na wakacje w naszym kraju, ale wstrzymują się z rezerwacjami, bo boją się, że ich zaliczki przepadną. Tym w pierwszej kolejności powinien zająć się rząd, zamiast obiecywać kolejny „plus”.
Czytaj też: Cztery rządowe etapy nowej (nie)normalności