Dzisiaj każda linia lotnicza myśli tylko o jednym – jak spowolnić tempo, w jakim każdego dnia traci pieniądze, gdy samoloty stoją bezczynnie obok opustoszałych terminali. Wiele zależy od pasażerów, których loty zostały ostatnio odwołane. Zgodnie z przepisami powinni dostać z powrotem całość wpłaconych środków i to w terminie siedmiu dni od anulowania lotu. Praktyka wygląda na razie inaczej. Linie różnymi sposobami zachęcają klientów do prolongaty rezerwacji albo przyjęcia voucherów, które zrealizują, gdy pandemia minie.
Taktyka przewoźników bywa różna. Lot obiecuje, że w przypadku zmiany daty rezerwacji przyzna klientowi 30 proc. zniżki na zakup w ciągu roku innego biletu. Wizz Air zapisuje automatycznie na koncie pasażera 120 proc. wartości anulowanego biletu. Bonusy obowiązują tylko wtedy, gdy klient nie żąda zwrotu pieniędzy. Linie starają się wnioski o taki zwrot ukrywać głęboko w systemach rezerwacyjnych i ostrzegają, że kto upiera się przy gotówce, ten poczeka na nią dużo dłużej niż tydzień. Lufthansa, oficjalnie z powodu przeciążenia swojego systemu informatycznego, na razie w ogóle uniemożliwiła klientom składanie wniosków o zwrot pieniędzy. Podobnie postępuje coraz więcej przewoźników.
Załamanie na całym świecie
Wszyscy liczą na nadzwyczajną zmianę przepisów. W tej sprawie do Komisji Europejskiej oficjalnie wystąpił niemiecki rząd, który chce, żeby u szczytu pandemii linie lotnicze nie musiały zwracać klientom ani centa. Mają wystawiać vouchery do wykorzystania po wznowieniu lotów. Na razie Komisja odrzuciła ten wniosek, ale Niemców poprze zapewne wiele innych państw. Organizacja IATA, zrzeszająca niemal wszystkie firmy lotnicze, szacuje, że łącznie przewoźnicy będą niedługo winni pasażerom 35 mld dol. za odwołane loty. Jeśli musieliby od razu zwracać te pieniądze, to upadliby szybciej niż w sytuacji, gdyby klienci stali się ich wierzycielami.