Po pierwsze, liczy się czas. Zamiast zagwarantować firmom szybki dopływ gotówki – choćby dlatego, że przestały zarabiać, a przecież pensje pracownikom powinny wypłacić – państwo piętrzy biurokratyczne przeszkody. Najpierw bowiem trzeba się do urzędu skarbowego zwrócić o przyznanie pomocy, dokładnie udokumentować, jak spadły przychody, a potem czekać, aż urzędnicy wniosek rozpatrzą. To może, niestety, trwać długo, bo urzędy też pracują zdalnie, a wiele osób udało się na zasiłek należny z tytułu opieki nad dzieckiem. Więc nie wiadomo, czy pomoc w ogóle zostanie przyznana.
Czytaj też: Kto zarobi na pandemii
Ludzie stracą pracę, choć rząd obiecywał ochronę
A jeśli urząd uzna, że wniosek został niewystarczająco udokumentowany? Poprosi o uzupełnienie? Albo nabierze wątpliwości, czy wsparcie państwa w ogóle się należy? Dziś szef firmy tego nie wie, wie natomiast, że nie ma w kasie pieniędzy na wypłaty. Więc zwalnia: w pierwszej kolejności samozatrudnionych oraz tych na umowach cywilnoprawnych, których państwo obiecało chronić. Nawet gdy za jakiś czas okaże się, że wsparcie jednak zostało przyznane, wielu ludzi już roboty mieć nie będzie. W czasie trwania epidemii żadna inna firma ich do pracy raczej nie przyjmie, bo nie ma zleceń. Cel tarczy nie został więc osiągnięty – wielu ludzi straci pracę.
Czytaj też: Tarcza, czyli listek figowy
Niepewna pomoc mniejsza niż pewne koszty
Po drugie, państwo nie zapewnia płynności, na czym przedsiębiorcom najbardziej zależy. Małe firmy, zatrudniające nie więcej niż dziewięć osób, dostaną istotną ulgę, ponieważ przez trzy miesiące nie muszą płacić składek na ZUS. Z czego jednak mają płacić pensje? Z pożyczek, o które dopiero mogą zacząć się starać?
A jeśli zatrudniają choć jedną osobę więcej, ulga w ZUS się nie należy. Ten bezzasadny podział napawa przedsiębiorców goryczą, jest nielogiczny. Te większe wprawdzie mogą się zwracać o dopłaty do pensji pracowników (40 proc.), ale skąd mają wziąć kolejne 40 proc., skoro do kasy nie wpływa ani złotówka?
Każdy przedsiębiorca wykona proste ćwiczenie. Najpierw policzy, ile pieniędzy musi wypłacić pracownikom, i doda konieczne do zapłacenia rachunki. Potem obliczy pomoc państwa wynikającą z pakietu i porówna obie sumy. Mając w pamięci, że ta pomoc wcale nie jest pewna, bo trzeba najpierw o nią wnioskować. Niestety, w każdym przypadku niepewne wsparcie państwa okazuje się mniejsze niż koszty.
Co się w efekcie dzieje? Firmy nie tylko po lekturze pakietu zaczęły zwalniać ludzi, ale też nie płacą rachunków. Za prąd, czynsz, pieniędzy, które winne są kontrahentom. Zaczynają tworzyć się zatory. W kłopoty wpadają także przedsiębiorstwa, które – teoretycznie – klientów mają, ale ci ze strachu kredytują się ich kosztem. Domino zaczyna się sypać.
Czytaj też: Żadna tarcza, zaledwie kroplówka
Na złość opozycji
Opozycja próbowała wprowadzić do pakietu postulaty, na których przedsiębiorcom zależało najbardziej. Ich realizacja dawałaby im trochę tlenu, szybko i bez niepotrzebnej biurokracji. Takim postulatem była możliwość skorzystania z pieniędzy zgromadzonych na koncie VAT. Leżą tam nieraz spore sumy, których firma ruszyć nie może, są bowiem na przyszły podatek.
Ten nieszczęsny split payment jest dobrym narzędziem w walce z mafiami, ale w czasach tak ogromnego kryzysu jak obecny pozbawia przedsiębiorstwa płynności, bez której nie przeżyją. Tym bardziej że postulat, aby do 14 dni przyspieszyć zwrot CIT tym, którym się on od państwa należy, także nie został uwzględniony. Domino będzie się sypać jeszcze szybciej.
Rząd zaczyna sobie zdawać sprawę, że pakiet jest do kitu. Płyną zapowiedzi, że przygotowuje się już następny. Tyle że tego następnego mogą nie doczekać nie tylko firmy, ale całe branże.
Czytaj też: Patowa sytuacja pracowników z Ukrainy