Liczba pasażerów komunikacji miejskiej w ciągu ostatnich dwóch tygodni znacznie zmalała w naszych miastach. Widać to zwłaszcza w statystykach dotyczących warszawskiego metra, które stara się dokładnie liczyć wszystkich podróżnych. Podziemna kolejka w stolicy przewozi w tej chwili ok. 100 tys. pasażerów dziennie, podczas gdy w normalnych okolicznościach było ich 600–700 tys. Większość dużych miast ocenia, że z autobusów i tramwajów korzysta 15–30 proc. dotychczasowej liczby podróżnych.
Czytaj także: Kraj w czasach zarazy. Państwo (prawie) stanęło
Byle nikt niczego nie naciskał
Powody są oczywiste. Pierwszy to zamknięcie szkół, przedszkoli i przejście wielu osób na pracę zdalną. Drugi to obawa przed koronawirusem, chociaż organizatorzy komunikacji miejskiej zrobili wiele, aby zapewnić bezpieczeństwo kierowcom i pasażerom. Ci pierwsi są odgrodzeni od podróżnych specjalnymi, wydzielonymi strefami, w których nie wolno nikomu siadać ani stać. Zrezygnowano z tzw. ciepłych guzików, wszystkie drzwi pojazdów są otwierane na każdym przystanku, co pomaga wietrzyć autobusy i tramwaje, niektóre miasta zmieniły nawet przystanki na żądanie na stałe. Byle tylko nikt niczego nie naciskał. Do tego tabor jest codziennie dezynfekowany.
Czytaj także: Koronawirus. Jak bezpiecznie korzystać z miejskiego transportu?
Co drugie wolne. Rozkład jazdy na czas pandemii
Równocześnie rosną problemy z zapewnieniem odpowiedniej liczby motorniczych i kierowców, bo niektórzy muszą zająć się swoimi dziećmi, a inni zwyczajnie boją się teraz pracować. Nic więc dziwnego, że w poprzednim tygodniu praktycznie wszystkie polskie metropolie wprowadziły rozkłady sobotnie z różnymi modyfikacjami. Jako ostatnia zrobiła to wczoraj stolica. W teorii nie powinno być problemów z tłokiem, jednak praktyka okazała się różna. Chociaż w ciągu dnia i wieczorami komunikacja miejska rzeczywiście wozi niewielu pasażerów, to już w szczycie – zwłaszcza porannym – sporo osób wciąż z niej korzysta. Rozkłady weekendowe spowodowały zatem tłok na niektórych kursach, co natychmiast wykorzystali opozycyjni radni PiS jako pretekst do krytykowania lokalnych władz. Dantejskie sceny na stołecznym lotnisku w ramach operacji „Lot do domu” im oczywiście nie przeszkadzały.
Teraz samorządowcy głowią się, jak stworzyć specjalne, epidemiczne rozkłady – lepsze od zwyczajnych weekendowych, ale równocześnie odchudzone w stosunku do normalnych. Od jutra ich zadanie będzie jeszcze trudniejsze, bo rząd – w ramach nowych obostrzeń – wprowadził bardzo rygorystyczne reguły. W autobusach i tramwajach może podróżować tylko tyle osób, aby nikt nie stał, a zajęte było maksymalnie co drugie miejsce siedzące. W praktyce oznacza to, że autobus przegubowy może zabrać od jutra ok. 20 pasażerów, autobus krótszy – mniej więcej 15, a tramwaj – 20–25 osób. Nie wiadomo, kto ma liczyć podróżnych i w jaki sposób ten przepis wyegzekwować.
Czy samorządy udźwigną koszty kryzysowej komunikacji?
Jeszcze większy problem to pytanie, jak znaleźć na to pieniądze. Z jednej strony liczba kupowanych biletów drastycznie spadła, a wiele osób zwraca lub zawiesza bilety długookresowe. Dotąd wpływy od pasażerów pokrywały ok. 30–40 proc. kosztów funkcjonowania komunikacji miejskiej. Odwoływanie części kursów daje co prawda oszczędności, ale niezbyt duże, bo jeśli miasta drastycznie obetną swoje wydatki na komunikację, to przecież spółki przewozowe (najczęściej będące własnością tychże miast) zaraz zbankrutują albo zaczną masowo zwalniać pracowników. A nie o to przecież chodzi w tym kryzysie.
Czytaj także: Tramwaj pożądany. Dlaczego miasta ograniczają komunikację publiczną