Zima w tym roku drogowców nie zaskoczyła, ale właścicieli ośrodków narciarskich z całą pewnością. I to nieprzyjemnie. Śnieg na górskich stokach pojawił się bardzo późno, nie wszędzie i niezbyt obficie. Trzeba dosypywać sztucznego. Narciarze i snowboardziści za nim nie przepadają, ale co robić, taki mamy dziś klimat. Armatki śnieżne stały się już obowiązkowym wyposażeniem ośrodków narciarskich. To sporo kosztuje, ale bez wspomagania natury zimowy biznes robi się krótki, nieprzewidywalny i grozi stratami.
Biolodzy i ekolodzy załamują z tego powodu ręce, bo na skutek sztucznego naśnieżania straty ponosi środowisko. Taki zabieg nie tylko pochłania masę energii, co w naszych warunkach oznacza potężny ślad węglowy, ale większym problemem jest woda. Metr sześcienny sztucznego śniegu wymaga ok. 500 litrów. Pompowana jest, nie zawsze legalnie, z pobliskich zbiorników, rzek i potoków, bo musi być zimna. Pompy opróżniają koryta, a wraz z wodą wysysają mikroflorę i faunę, którą potem armatki niszczą, zamieniając w sztuczny śnieg. Zawiera on więcej substancji odżywczych i zanieczyszczeń niż ten naturalny, więc topiąc się wiosną, zaburza proces wegetacji roślin. W efekcie zimowy aktywny wypoczynek jest ciężkim doświadczeniem dla cennego górskiego ekosystemu.
Woda biała, niebieska i szara
Mało który narciarz zdaje sobie sprawę, że na stoku zostawia potężny ślad wodny. To nowe pojęcie, które wprowadził zmarły niedawno holenderski uczony Arjen Hoestra na podobieństwo śladu węglowego, czyli powodowanej przez ludzką działalność emisji dwutlenku węgla, głównego sprawcy ocieplania klimatu. Ślad wodny określa ilość zużywanej wody, substancji niezbędnej do życia, z której dostępnością mamy coraz większy problem. Co gorsza, marnotrawnie ją wykorzystując, zamieniamy ją w klimatyczny dopalacz, bo emisja pary wodnej do atmosfery ma podobne działanie jak dwutlenek węgla.