O tym, że trzeba płacić, zazwyczaj dowiadujemy się dopiero wtedy, gdy potrzebujemy pomocy, i ze skierowaniem od lekarza rodzinnego zaczynamy szukać fizjoterapeuty w publicznym ośrodku. NIK ustalił, że pod koniec 2018 r. kolejka oczekujących na rehabilitację wynosiła 1 mln 645 tys. osób. Zdaniem Krajowej Izby Fizjoterapeutów rok później wydłużyła się nawet do 2 mln.
– To oznacza co najmniej pięciomiesięczne oczekiwanie, po którym zmiany chorobowe są już często nieodwracalne. Wielu chorych zdaje sobie z tego sprawę, więc szuka prywatnie – mówi Maciej Krawczyk, prezes KIF.
We Francji publiczny płatnik finansuje 95 proc. usług rehabilitacyjnych, w Niemczech ponad 80 proc. Kiedy w Szwecji przed laty kolejka oczekujących na wymianę stawu kolanowego wydłużyła się tak, że trzeba było czekać ponad rok na zabieg, minister zdrowia zarządził, że każdy oczekujący musi najpierw otrzymać serię zabiegów fizjoterapeutycznych. Okazało się, że po nich operacji potrzebuje już co trzeci pacjent. W Polsce też wiele operacji wykonuje się niepotrzebnie.
Czekanie na pomoc
W szpitalach oddziały rehabilitacyjne są likwidowane. W tym roku, według KIF, zniknie kolejne sto i około 60 przychodni mających kontrakty z NFZ. Na przywracaniu chorym sprawności nie są bowiem w stanie zarobić ani świadczeniodawcy, ani zatrudniani przez nich fizjoterapeuci. Za godzinę pracy w publicznym szpitalu fizjoterapeuta dostaje 21 zł, w sanatorium 18 zł, a w prywatnym gabinecie dwa razy więcej – 43 zł (według badań Kantar). Naprawdę dobry pracuje na swoim i zarabia ponad 10 tys. zł.
Fizjoterapeuci nie boją się ryzyka, bo – w przeciwieństwie do lekarzy – ta grupa zawodowa to w większości ludzie młodzi. Średnia wieku wynosi 36 lat. Na 66 tys.