Artykuł w wersji audio
W 2019 r. do europejskiego Systemu Wczesnego Ostrzegania o Niebezpiecznej Żywności i Paszach (Rapid Alert System for Food and Feed – RASFF) wpłynęło aż 551 ostrzeżeń w sprawie jakości naszego mięsa, jego przetworów oraz jaj.
To wielki problem, bo mięsa i przetworów, a także jaj, produkujemy już dwa razy więcej, niż jesteśmy w stanie zjeść. Jeszcze w ostatnich dniach grudnia byliśmy pewni, że czego nie zjemy, to sprzedamy. Polska stała się największym europejskim eksporterem drobiu. Kwitł handel z Singapurem, Koreą Południową, Japonią i Hongkongiem, otworzył się rynek Republiki Południowej Afryki, a przede wszystkim Chin.
W Chinach byliśmy obecni już wcześniej, straciliśmy rynek po wybuchu ptasiej grypy w 2016 r. Uważano wtedy, że kolejnej pandemii należy się spodziewać nie wcześniej niż za siedem lat. Jednak 31 grudnia 2019 r. historia się powtórzyła – u hodowcy indyków na fermie w woj. lubelskim wykryto wirusa wysoce zjadliwej grypy ptaków H5N8. Wybito 12 tys. ptaków. Wkrótce okazało się, że w okolicy jest już osiem ognisk choroby, kolejne zaczęto wykrywać w innych regionach kraju, m.in. w Wielkopolsce.
Wszystkie kraje azjatyckie, ale także Ukraina i Białoruś, odmówiły kupowania polskiego drobiu. Jego producentom groziłaby powszechna plajta, gdyby nie unijne prawo. Wspólnota ma być solidarna, w Unii obowiązuje więc tak zwana regionalizacja. Nie wolno za granicę wysyłać mięsa tylko z terenów, na których wirus występuje. Mięso z miejsc, na których go jeszcze nie wykryto, może być sprzedawane w krajach UE. Najwięcej ciągle kupują go Niemcy (15 proc. polskiego eksportu drobiu), Wielka Brytania i Holandia (po 8 proc.). Dzięki unijnym przepisom na rynki krajów UE możemy ciągle sprzedawać wieprzowinę, której z powodu ASF inne kraje nie chcą już od nas brać.
Nie wszystkim się to podoba. Najbardziej nie podoba się krajom, w których producenci mięsa na taniej polskiej konkurencji stracili najbardziej. Francuskie związki producentów naciskają więc na rząd, aby – w obawie przed ptasią grypą – zamknął rynek przed drobiem z Europy Środkowo-Wschodniej. Wiadomo, że chodzi o nas. Obawa Francuzów jest nieuzasadniona, ponieważ choroba rozwija się tak błyskawicznie, że zarażone kurczaki czy kaczki po prostu zdechłyby przed dojazdem z Polski do Francji.
Francuskie związki wprawdzie naciskają, ale nikt w tym kraju unijnego prawa nie łamie. Czesi i Bułgarzy najwyraźniej mają inne priorytety i inne zasady postępowania. Kontrolują dosłownie wszystkie partie przysyłanego z Polski drobiu. Takie kontrole nazywane są dyskryminacyjnymi, bo im gorliwiej się szuka, tym bardziej rosną szanse, że coś się znajdzie. Prawo Unii takich praktyk zabrania, ale Czesi i Bułgarzy się tym nie przejmują.
Czeska i bułgarska administracja najzwyczajniej broni własnych producentów, którzy są jednak od naszych drożsi. Więc konsumenci i tak importowany towar kupują. W Czechach wiedzą też, że ich premier ma własny interes w zniechęcaniu do polskiej żywności, bo jako biznesmen z nią konkuruje. Więc apelami Andreja Babiša nie bardzo się przejmują. Do małych Czech trafia aż 6 proc. sprzedawanego za granicę polskiego drobiu, do dużych Stanów Zjednoczonych – 10 proc.
Byle więcej
Po 10 miesiącach 2019 r. (najświeższe dane) na eksporcie drobiu zarobiliśmy aż 2,5 mld euro, czyli 10,9 mld zł. Na wołowinie kolejne 1,3 mld euro, czyli 5,6 mld zł. Tyle samo na wieprzowinie. W sumie ponad 22 mld zł przez 10 miesięcy 2019 r.
W ubiegłym roku poza Unię wysłaliśmy już 30 proc. brojlerów, indyków czy kaczek. Eksport do krajów Azji dopiero się zaczynał. I nagle została nam tylko Europa, która naszego drobiu nie jest w stanie przejeść. Zwłaszcza że zagrożony jest eksport polskiej żywności do Wielkiej Brytanii. Na razie wcale nie z powodu brexitu, ale dlatego, że z Polski wycofuje się brytyjska sieć Tesco. Ma ona ogromny udział w sprzedaży naszej żywności na Wyspach, ale nie wiadomo, czy będzie to robić nadal.
Co więcej, bomba tyka pod całym polskim eksportem mięsa do Unii, choć broni go wspólnotowe prawo. Nieudolność polskiego rządu w zwalczaniu ASF (Czesi się z pomorem szybko uporali) do tej pory nie odbijała się na wysyłce wieprzowiny do innych krajów Unii. Pomór zdziesiątkował stada trzody chlewnej także w Chinach, produkujących najwięcej na świecie wieprzowiny, ale zmusił Chińczyków do zakupu większych ilości mięsa w Europie, a nawet w Stanach Zjednoczonych.
Lada dzień może się to jednak zmienić. Rozprzestrzenianie się pomoru w Polsce już przestraszyło Niemców. Brandenburgia postawiła płot na granicy z Polską, ale dla dzików może się on okazać zbyt słabą zaporą. Moment, w którym na terenie Niemiec odkryty zostanie wirus ASF, będzie ostatnim dniem wysyłki polskiej wieprzowiny do tego kraju. Chiny bowiem natychmiast zrezygnują z niemieckiej wieprzowiny, a sami Niemcy nie będą jej w stanie przejeść. Nie tylko więc nie kupią jej od nas, ale zaleją resztę Europy własnym, tańszym od polskiego, mięsem. Polscy producenci trzody chlewnej mogą się po takim ciosie już nie podnieść.
Gdyby ptasia grypa rozprzestrzeniła się po Polsce tak, jak afrykański pomór świń, zniszczonych też zostanie wiele ferm drobiu. To nie tylko wina ocieplania klimatu, który zwiększa zagrożenie pandemią. W sporej części sami jesteśmy temu winni. Nie zabezpieczyliśmy ferm drobiu przed ptasią grypą. Właścicielom kurników tak bardzo zależało na zwiększeniu produkcji, że często zapominali o koniecznych środkach zapobiegawczych, czyli rygorystycznym stosowaniu kosztownej bioasekuracji. Uważali, że mają na to jeszcze kilka lat. Szybkie podnoszenie płacy minimalnej zwiększało im koszty, a przecież nasza konkurencyjność wynika tylko z niskiej ceny. Oszczędzano więc na zakupie mat, środków dezynfekcyjnych itp. Daje do myślenia, że ptasia grypa zaatakowała fermy w Polsce, Rumunii i Bułgarii, ale – na razie – na Zachód nie dotarła.
Rzeźnie w stodole
Pod polskim eksportem mięsa tyka więc bomba. Rząd się tym nie przejmuje. Dla PiS ważniejsze od eksportu żywności są obecnie wybory prezydenckie i zwiększenie szans Andrzeja Dudy. PiS chce kupić wiejskich wyborców możliwością uzyskiwania dodatkowych, nieopodatkowanych dochodów. Od 18 lutego bowiem można będzie ubijać zwierzęta w prawie każdym gospodarstwie. Wystarczy jedno pomieszczenie wyposażone w umywalkę. Minister rolnictwa nie ukrywa, że rygory sanitarne będą złagodzone, ale mimo to wyprodukowana w takich warunkach żywność będzie mogła być sprzedawana w sklepach i restauracjach. Konsumenci nawet nie będą świadomi, co jedzą.
Obecnie rolnicy, którzy zajmują się przetwórstwem i handlem mięsem, muszą je kupić w profesjonalnej ubojni, z gwarancją, że zostało przebadane przez weterynarza. Inspekcja Weterynaryjna, broniąc bezpieczeństwa polskiej żywności, przez lata była przeciwna rzeźniom w gospodarstwach, bo w takim systemie nie da się zagwarantować nadzoru weterynaryjnego nad produkcją przetworów z mięsa.
Bez gwarancji
Już obecnie w marnie opłacanej inspekcji jest kilkaset wolnych etatów. Kiedy pojawią się rzeźnie w chlewikach i stodołach, inspektorów powinno być znacznie więcej. Wiadomo, że nie będzie. Nadzór weterynaryjny, już teraz dziurawy (patrz afera z ubojem półżywych krów sfilmowana i ujawniona dwa lata temu przez stację TVN), stanie się zupełną fikcją. Chałupniczo wytwarzana od lutego kiełbasa wyborcza może być skażona nie tylko ASF czy ptasią grypą, ale też salmonellą czy nieuleczalną włośnicą. Konsumenci zaś tracą gwarancję, że kupując mięso w legalnym sklepie, mogą się czuć bezpiecznie. Żeby nie narażać się konsumentom unijnym, rząd zapewnia, że tego rodzaju wyroby nie będą eksportowane. Kiełbasę wyborczą mają jeść tylko Polacy.
Wchodzące w życie 18 lutego rozporządzenie ministra rolnictwa (żeby rolnicy zdążyli się nim przed wyborami ucieszyć) zniszczy też wiele małych przetwórni rodzinnych albo zmusi je do przeniesienia produkcji w szarą strefę. Nieprawdą jest bowiem, że podobne praktyki stosowane są także w niektórych krajach unijnych. Owszem, są regiony w Niemczech czy Austrii, w których rolnicy mogą wytwarzać przetwory mięsne ze zwierząt, ale tylko tych pochodzących z własnego gospodarstwa. Polscy rolnicy takich ograniczeń nie mają, mogą we własnych rzeźniach w stodole ubijać świnie, krowy czy cielaki zakupione w całym powiecie. Limity, w jakich powinni się zmieścić, są ogromne – po kilka sztuk bydła i kilkanaście świń dziennie! A to są idealne warunki do roznoszenia chorób groźnych dla ludzi oraz dla innych hodowli.