Napięcie wokół zbliżającej się podwyżki cen prądu dla gospodarstw domowych rosło od wielu miesięcy. Wiadomo było, że w 2019 r. kończy swój żywot ustawa prądowa, która gwarantowała trwanie cen z połowy 2018 r., choć koszty produkcji radykalnie wzrosły. Zgodnie z tą ustawą rząd zobowiązał się pokryć spółkom energetycznym straty wynikające ze sprzedaży energii poniżej kosztów. Pójdzie na to kilka miliardów złotych. Pieniądze pochodzą ze sprzedaży uprawnień do emisji CO2, które teoretycznie mają służyć do inwestycji w energetykę niskoemisyjną. Zamiast tego zostały wykorzystane na dofinansowanie energii z węgla, bo taka była polityczna potrzeba. Zbliżały się wybory i chodziło o to, by pokazać, że PiS jest w stanie dokonywać gospodarczych cudów dzięki silnej woli. W rzeczywistości był to tylko kuglarski zabieg, który pozwolił przepchnąć problem o kilkanaście miesięcy – i to cudem, bo były wątpliwości, czy Komisja Europejska nie uzna tego za niedozwoloną pomoc publiczną.
Czytaj także: Co rząd zrobi z cenami energii?
Produkcja prądu coraz droższa – czy cud politycznej woli jest możliwy?
Problem jest tylko taki, że produkcja prądu zdrożała i nie chce stanieć. Przeciwnie, zanosi się, że będzie coraz droższa, bo drożeją uprawnienia do emisji CO2, no i trzeba płacić drogo za węgiel, żeby kopalnie nie zbankrutowały. A w październiku 2020 r. wchodzi ustawa o rynku mocy i każdemu do rachunku zostanie dopisana składka 10 zł miesięcznie na utrzymywanie elektrowni węglowych, żeby i one nie zbankrutowały.
Czytaj także: Energetyka próbuje odkleić się od węgla
Dlatego państwowe koncerny energetyczne zakomunikowały, że od nowego roku będą musiały podnieść ceny, skoro nie mogą już liczyć na dofinansowanie z ustawy prądowej. Tylko jak to zrobić, skoro za chwilę wybory prezydenckie? Wprawdzie prezydent Duda tłumaczył niedawno obywatelom na spotkaniu wyborczym, że jak więcej zarabiają, to muszą się liczyć z tym, że będą płacić więcej, jednak nie wszystkich to przekonało. Dlatego w rządzie zarysował się rozłam na wolnorynkowców i zwolenników centralnego planowania. Wicepremier Jacek Sasin, który wszedł w buty ministra energii Krzysztofa Tchórzewskiego, jako nadzorca spółek energetycznych zapowiedział, że o podwyżce cen prądu nie ma mowy. On to spółkom wyperswaduje. Wolnorynkowa minister Jadwiga Emilewicz z kolei wyjaśniła, że wzrosty cen są nieuchronne i trzeba się liczyć z 10-procentową podwyżką.
Mniej albo wcale. Prezes URE odmawia zatwierdzenia nowych taryf
Wszyscy jednocześnie udawali, że od nich to nie zależy, bo mamy rynek i procedury. Spółki złożyły wnioski do prezesa Urzędu Regulacji Energetyki o podwyżkę taryfy dla odbiorców domowych, i to on miał zadecydować, czy będzie podwyżka, czy nie. Sądząc po minie nowego prezesa URE Rafała Gawina, kiedy ogłaszał swój werdykt, znalazł się między Scyllą a Charybdą. Z jednej strony realia rynkowe, z drugiej polityczne. Zastosował unik: odmówił zatwierdzenia przedstawionych taryf cen prądu. Zrobił wyjątek jedynie dla spółki Tauron.
Dlaczego? Bo Tauron okazał się uległy i zgodził się ograniczyć oczekiwania cenowe. Wszyscy żądali podwyżki 30–40-procentowej, a Tauron pod naciskiem zgodził się na redukcję o połowę. Cena energii dla odbiorców domowych zaopatrywanych przez Tauron wzrośnie o 20 proc., co przełoży się na wzrost rachunku przeciętnej rodziny o 9 zł miesięcznie. Jeśli w gospodarstwie wykorzystuje się prąd do ogrzewania, to rachunek wzrośnie o 20 zł. W skali wydatków gospodarstwa domowego nie będzie to wielkie obciążenie w porównaniu do innych szybko rosnących kosztów życia. Nikt jednak nie emocjonuje się sprawą rosnących cen wywozu śmieci – to ceny prądu stały się fetyszem.
Klienci pozostałych państwowych spółek energetycznych będą płacić według taryfy z 2018 r., zatwierdzonej dwa lata temu, o ile w ciągu najbliższych dwóch tygodni spółki nie przemyślą sprawy, nie posypią głowy popiołem i nie przyjadą do URE ze zredukowanymi taryfami. Jeśli nie, to będą sprzedawać poniżej kosztów? To nie mój problem – wyjaśnił prezes URE. Ja nie ustalam cen, ja mogę zatwierdzić taryfę albo odmówić zatwierdzenia, jeśli uznam, że nie odzwierciedla „poziomu taryfy akceptowalnego z punktu widzenia nadrzędnych celów regulacji”.
Czytaj także: Europa marznie. O naszym ubóstwie energetycznym
Jak w PRL, czyli zlikwidować URE
Takie przepychanki mają stworzyć wrażenie, że ceny energii mogą być przedmiotem negocjacji. Oni żądają tyle, my upieramy się, że tyle nie zapłacimy, tylko mniej. Z jednej strony politycy demonstracyjnie bronią nas przed łapczywością państwowych koncernów energetycznych, z drugiej sami zarządzają tymi koncernami przez postawionych na czele prezesów. Z jednej strony padają deklaracje o mechanizmach rynkowych, o konkurencji między spółkami, tyle że te spółki mają tego samego właściciela i zarządcę. Z powodzeniem można byłoby więc wszystkie połączyć w jedno zjednoczenie górnictwa i energetyki, jak za czasów PRL, zlikwidować URE i cały ten cyrk z zatwierdzaniem taryf. Na Nowogrodzkiej trzeba stworzyć wydział do spraw cen, który dostosowywałby ceny energii i innych produktów do aktualnych potrzeb politycznych.