Górnicy są w szoku. Wszyscy, z prawa i z lewa, zawsze zapewniali ich, jak są ważni, ile znaczy ich praca. Słyszeli, zwłaszcza od polityków PiS, że węgiel to fundament, na którym zbudowana jest Polska, że Bóg dał nam go po to, byśmy go wydobywali i palili. Zaledwie rok temu prezydent Duda podczas Barbórki przekonywał, że polskie czarne złoto to nasz strategiczny surowiec, mamy go na 200 lat i dopóki on będzie prezydentem, nie pozwoli, żeby ktokolwiek zamordował polskie górnictwo. Mateusz Morawiecki w poprzednim exposé w 2017 r. zapewniał zaś, że „węgiel to podstawa naszej energetyki, nie możemy i nie chcemy z niego rezygnować”.
Tym razem uderzył w inny ton, przekonując, że „realia się zmieniają. Kiedyś nie było nas stać na rozwijanie źródeł odnawialnych, a teraz nas nie stać, żeby ich nie rozwijać”. Dlatego mówił o walce o klimat i czyste powietrze, o fotowoltaice, farmach wiatrowych na morzu i elektrowniach jądrowych. Nawet przy okazji inwestycji w edukację zapowiedział program tysiąca zeroemisyjnych szkół. A o węglu ani słowa, choć wypadało, bo Barbórka za pasem. Wspomniał jedynie mimochodem, że „tradycyjna energetyka jeszcze długo będzie ważna w naszym systemie elektroenergetycznym”.
Śląski baron znika
Działacze ekologiczni podchodzą do tej przemiany nieufnie, traktując to jako tzw. greenwashing, czyli udawaną troskę o środowisko w celu poprawy wizerunku. Rząd PiS za dużo szkód poczynił w dziedzinie ochrony środowiska czy zielonej energetyki, by łatwo uwierzyć w takie deklaracje. Górnicy też liczą, że to tylko słowa, i nie ukrywają nadziei, że jeśli tradycyjna energetyka pozostanie ważna, to i węgiel długo będzie najważniejszy. Są jednak zaniepokojeni, zwłaszcza że w tym samym czasie zostało zlikwidowane Ministerstwo Energii, resort powołany cztery lata temu dla ratowania śląskich kopalń.