Dzisiejsze rachunki za energię elektryczną zdecydowanej większości z nas wyglądają tak jak w zeszłym roku. Stawki nie wzrosły, bo wciąż obowiązuje znowelizowana ustawa o akcyzie, czyli popularna ustawa prądowa, która zamroziła ceny energii elektrycznej na cały 2019 r. Rząd PiS przyjął ją, by nie ryzykować utraty głosów elektoratu w roku podwójnych wyborów europejskich i krajowych. Efekt zrealizowano z nawiązką. Ceny energii dla Kowalskiego nie wzrosły, a wręcz spadły (średnio o 6 proc.), a PiS odniósł dwa zwycięstwa wyborcze. Ceną za to była jednak destabilizacja całego rynku energii i chaos prawny.
Ustawa prądowa przewidywała rekompensaty dla sprzedawców energii, którzy mieli dostarczać prąd po zamrożonych stawkach. Tyle że stosowne rozporządzenie, które miało określić sposób wyliczania odszkodowań, było tak źle napisane, że Ministerstwo Energii musiało się z niego wycofywać pod naporem Komisji Europejskiej. Ostatecznie przepisy przyjęto, ale dopiero pod koniec lipca, co sprawiło, że rynek przez osiem miesięcy pozostawał w stanie zawieszenia, a odbiorcy często nie mogli znaleźć firm, które byłyby skłonne sprzedać im prąd.
Po ile prąd w 2020?
Ustawa prądowa przestanie obowiązywać z końcem 31 grudnia 2019. Jej proste przedłużenie raczej nie wchodzi w grę. Doprowadziłoby bowiem do reaktywacji konfliktu z Brukselą i to w momencie, w którym Warszawa nie może sobie na to pozwolić. W Europie wciąż trwają rozmowy na temat przyszłego budżetu Unii i neutralności klimatycznej, czyli wyzerowania emisji gazów cieplarnianych przez całą wspólnotę do 2050 r. Polska chce w tej grze wytargować jak najwięcej dla siebie i jest nawet w stanie poprzeć neutralność klimatyczną, ale za cenę hojnych transferów finansowych, który pomogłyby jej przeprowadzić transformację energetyczną. Wysyła nawet ciepłe sygnały w kierunku Unii – stąd np. nominacja poważanego na salonach europejskich Michała Kurtyki na ministra klimatu. Awantura prądowa nie byłaby tu nikomu na rękę.
Z drugiej strony problemem jest kalendarz wyborczy i interes polityczny PiS. W maju odbędą się wybory prezydenckie, a Andrzej Duda dokładnie monitoruje to, co dzieje się z prądem, bo skok jego cen może wpłynąć na jego szanse utrzymania się w Pałacu Prezydenckim. Dlatego naciska na rząd, by coś zrobił. Ten jednak na razie gubi się w zeznaniach. Sam premier Mateusz Morawiecki z jednej strony mówi, że uda się „wypracować mechanizm”, który sprawi, że gospodarstwa domowe nie będą objęte podwyżkami, ale szybko dodaje, że ceny energii w Polsce są jednymi z najniższych w Europie. Na chwilę szczerości zebrał się w połowie listopada Jerzy Kwieciński, były już szef resortu rozwoju i resortu finansów, który na odchodne z rządu przyznał szczerze, że mechanizm mrożenia cen energii jest nie do utrzymania w 2020 r. Jednak niespełna tydzień później Jacek Sasin, minister aktywów państwowych (nowy resort, który czasowo przejął kompetencje ministerstwa energii), zapowiedział w radiu RMF FM, że zrobi wszystko, by podwyżki za prąd nie dotknęły Kowalskiego. Biznes za to – według ministra – już na taryfę ulgową liczyć nie może.
Interes wyborczy PiS czy konflikt z Unią? Co zrobi rząd z cenami energii?
Rząd zapewne poczeka na to, co zrobi prezes Urzędu Regulacji Energetyki Rafał Gawin, który w połowie grudnia zdecyduje, o ile wzrosną stawki za sprzedaż energii elektrycznej dla gospodarstw domowych. Wnioski taryfowe spółek, które podlegają taryfikacji (PGE, Tauron, Enea i Energa) trafiły już do regulatora i – według medialnych doniesień – przewidują wzrost cen prądu nawet do 40 proc.
Od decyzji Gawina będą zależeć dalsze kroki rządu. Jeśli prezes URE zgodzi się na duże podwyżki (np. powyżej 20 proc.), rząd zapewne będzie interweniował i zamrozi ceny dla wszystkich lub części gospodarstw domowych, np. tych zagrożonych w największej mierze ubóstwem energetycznym. Biznes i samorządy nie mają jednak co liczyć na niższe ceny – co otwarcie przyznają politycy PiS. Jeśli podwyżka URE będzie mniejsza, rząd zapewne poprzestanie na pozostawieniu niższej opłaty przejściowej (element rachunku za energię) i akcyzy za prąd, czyli tych zapisów ustawy prądowej, które obowiązują od 1 stycznia. Efektywnie ceny wzrosną, ale mniej więcej do poziomu z 2018 r., dzięki czemu rząd będzie mógł pochwalić się, że spełnił swoją obietnicę, a Andrzej Duda nie będzie musiał na wiecach wyborczych bać się pytań o rachunki za energię.
Oczywiście można wyobrazić sobie scenariusz pełnego przedłużenia ustawy prądowej na 2020 r. i zamrożenia stawek za energię wszystkim, ale to science-fiction. Morawiecki nie po to brał Kurtykę do rządu, by rozpoczynać 4-letnią wojnę z Brukselą. Co więcej, przychody budżetu ze sprzedaży uprawnień do emisji CO2 – które obecnie są zwyczajnie przepalone, bo w znacznej mierze służą finansowaniu rekompensat dla firm za zamrożone ceny energii – mogłyby zostać zagospodarowane w bardziej efektywny sposób. Mowa o 8 mld zł, co jest niebagatelną kwotą, biorąc pod uwagę fakt, że w awanturze o 30-krotność chodziło o to, by budżet dostał dodatkowe 5 mld zł.
Podwyżki cen prądu będą i tak
Czegokolwiek rząd by nie zrobił, ceny energii elektrycznej wzrosną i tak. Nawet jeśli nasze rachunki się nie zmienią, to drogi prąd poczujemy w wyższych opłatach za śmieci, cenach biletów komunikacyjnych i teatralnych, a także droższej żywności, bo więcej za energię będą płaciły samorządy i zwykłe firmy. Warto pamiętać, że Polska ma wciąż jedne z najniższych cen prądu dla odbiorców w Europie, ale jednocześnie jedne w najwyższych, jeśli chodzi o hurt, czyli giełdę. To możliwe, ponieważ ceny detaliczne są wciąż regulowane przez URE, a cenami hurtowymi rządzi wolny rynek zdominowany przez elektrownie węglowe, które w skutek rosnących cen emisji CO2 produkują energię coraz drożej. Tak zawsze jednak nie będzie. Pakiet zimowy, czyli kompleksowa reforma unijnego rynku energii przygotowana przez Brukselą i zaakceptowana przez wszystkie państwa członkowskie, wymusza uwolnienie od 2021 r. cen energii dla gospodarstw domowych. Polski rząd już pracuje nad stosownymi rozwiązaniami, ale głośno się tym nie chwali.
Czytaj także: Energetyka próbuje odkleić się od węgla