Rynek

Komu PiS wystawi rachunek za swoje obietnice

Konferencja Mateusza Morawieckiego o stanie finansów państwa, sierpień 2019 r. Konferencja Mateusza Morawieckiego o stanie finansów państwa, sierpień 2019 r. Forum
Drugą kadencję PiS rozpocznie od szukania pieniędzy na obietnice wyborcze. Wydrenuje kieszenie przedsiębiorców, samorządów, a także zwykłych podatników.

Może też liczyć na inflację. Projekt zrównoważonego budżetu, którym tak się chwalił premier Mateusz Morawiecki, pójdzie do kosza. Nie zapisano w nim np. 16 mld zł, które trzeba wydać na wypłatę 13. oraz 14. (dla najuboższych) emerytury. Ale to niejedyna zmiana, z powodu której projekt w przedwyborczym kształcie nie może zostać uchwalony, a dziura jest o wiele większa. O ile pierwszą falę obietnic, czyli 500 zł na drugie i kolejne dzieci oraz ubiegłoroczną „trzynastkę” dla emerytów, można było sfinansować z rosnących wpływów do budżetu i uszczelnienia VAT, o tyle na drugą pieniędzy brakuje.

Gospodarka wyraźnie zwalnia, szczyt koniunktury mamy za sobą. Z uszczelniania już w tym roku dużych efektów nie ma, tempo wzrostu maleje, więc wpływy z podatków już tak szybko rosnąć nie będą. PiS jeszcze przed wyborami zastanawiał się nad kolejnymi podatkami oraz dokręceniem śruby przedsiębiorcom. Nic więc dziwnego, że biznes patrzy w przyszłość z o wiele większym niepokojem niż jeszcze przed rokiem.

Czytaj też: „Polska rośnie w siłę”. Mrzonki PiS o cudzie gospodarczym

Jak rząd wyciśnie z biednych i bogatych

Małym firmom, z dochodem do 6 tys. zł miesięcznie, obiecano niższy ZUS – średnio o ok. 500 zł. Ale 1,5–2 mld zł, które to będzie kosztować, też nie ma w projekcie budżetu. Być może wydatek sfinansują przedsiębiorcy, których dochody są nieco wyższe, bo z zapowiedzi polityków PiS wynikało, że składki na ZUS mają być liczone od dochodu. Na razie przedsiębiorcom nalicza się je tak, jakby osiągali zarobki na poziomie 60 proc. średniej krajowej, więc po zmianie trzeba będzie płacić znacznie więcej.

W małe firmy uderzy też koszt szybko rosnącej płacy minimalnej – w przyszłym roku z obecnych 2250 wzrośnie do 2,6 tys. zł. Tymczasem wiele przedsiębiorstw mikro (zatrudniających mniej niż dziewięć osób) ma często średnią płacę u siebie na bardzo niskim poziomie. Najwięcej pracowników dostaje tam po prostu minimalną, więc na tak szybkie tempo wzrostu zarobków zwyczajnie nie zarobią. Albo znikną z rynku, albo częściowo będą funkcjonować w szarej strefie. Państwo na tym też nie zyska.

Im lepiej jakiś biznes prosperuje, tym bardziej dokręcą mu śrubę. Duże, zatrudniające wysoko kwalifikowanych specjalistów firmy szacują, że zniesienie tzw. 30-krotności, do której płaci się składki na ZUS, zmusi je do podniesienia kosztów pracy o 10 proc. Można zakładać, że poszukiwani specjaliści położą uszy po sobie, będą płakać i płacić, ale bardziej prawdopodobne jest, że zażądają podwyżki, żeby utratę części zarobków zrekompensować. Zniesienie 30-krotności uderzy więc również w pracodawców. Rząd z tego nie zrezygnuje, bo ponad 5 mld zł, jakie chce na tym zarobić, wpisał do projektu budżetu.

Już teraz część z 350 tys. osób, w które to uderzy, przymierza się do założenia własnej firmy i skorzystania z przywileju płacenia niskich składek. Jest pewne, że rząd zechce tę drogę ucieczki zamknąć. Może wrócić np. do pomysłu testu przedsiębiorcy. Albo stworzyć przepis, że osoba, która pracowała na etacie, nie może być teraz partnerem biznesowym swojego niedawnego pracodawcy. A jak się skarbówka postara, to okaże się, że nawet nie trzeba wymyślać kolejnych przepisów, wystarczy zmieniona interpretacja istniejących.

Kolejnym sposobem wydrenowania kieszeni przedsiębiorców jest pozbawienie ich możliwości rozliczania się według liniowego, 19-proc. PIT. Budżet zarobić na tym może dobre kilka miliardów złotych. Bezcenne.

Czytaj też: PiS nie lubi przedsiębiorców. Coraz więcej im zabiera

Głodem weźmie samorządy

Z tego sposobu władza PiS korzysta od początku. Wszystkie podwyżki dla protestujących pielęgniarek, lekarzy, fizjoterapeutów czy ratowników medycznych dekretuje minister zdrowia, ale wzrostu kosztów z tego tytułu budżet nie pokrywa w całości. Zmusza do tego samorządy, które są właścicielem szpitali. Jak nie dołożą, będą musiały szpital zamknąć i lokalne społeczności wywiozą je na taczkach. Więc starostowie lub marszałkowie dają, jeśli mają. A jak już znikąd wziąć się nie da, przymykają oko na błyskawiczny wzrost zadłużania się szpitali. Ich długi wynoszą już kilkanaście miliardów złotych, ale ciągle są utajniane.

Publiczna służba zdrowia tkwi w zapaści i nie ma nadziei, że zacznie z niej wychodzić. Raczej pogrąży się jeszcze bardziej. Władza, nie przejmując się brakiem lekarzy i pieniędzy, wymyśliła pakiet badań profilaktycznych, który należy się teraz każdemu po skończeniu 40. roku życia. Kolejki wydłużą się jeszcze bardziej, a długi wzrosną. O to bowiem, żeby taki pakiet stał się realny do wykonania, rząd już nie zadbał. Woli uprawiać fikcję, że należy nam się coraz więcej.

Czytaj też: Premier wykiwał kobiety. Będzie na nich oszczędzać

W ten sam sposób zachowuje się resort edukacji. Wzrost kosztów, który samorządom zrekompensować ma obowiązek budżet, przerzuca się na ich barki. Jakby dając w ten sposób mieszkańcom do zrozumienia, że źle wybrali władze lokalne, które teraz sobie nie radzą. A za kosmiczny bałagan w szkołach mamy mieć pretensje do nauczycieli.

W kasę samorządów uderza też kolejna obietnica PiS – „zerowy PIT dla młodych” do 26. roku życia. Władza centralna zrobiła młodym prezent z kieszeni gmin, do których trafia połowa wpływów z PIT. Mieszkańcy w budżetowych subtelnościach nie bardzo się orientują, widzą jednak, że usługi publiczne są coraz gorsze, więc mogą mieć pretensje do władz lokalnych. I o to chodzi.

PiS boi się ogłosić kolejne podwyżki

PiS przekonuje, że obniża podatki, ale to nieprawda. Maleją wprawdzie stawki PIT (wprowadzono najniższą, 17-proc.), ale wprowadza wiele nowych danin, starannie nie nazywając ich podatkami. Takich jak opłata emisyjna – 10 gr do każdego litra paliwa. Od nowego roku dojdą zapewne kolejne, których nazw na razie nie znamy.

Nie wiemy nawet, kiedy odmrożone zostaną ceny prądu dla gospodarstw domowych. Ponieważ podwyżki będą bardzo znaczące, PiS boi się je ogłosić przed wyborami prezydenckimi. Ale koszty produkcji energii mocno wzrosły, więc ubytek jakoś jego producentom trzeba zrekompensować. Czyli potrzebne są kolejne podatki, które nie będą nazywane podatkami. A z cenami prądu zrobiło się jak w PRL – inne, chwilowo zamrożone, płacą małe firmy, które zdążyły napisać w tej sprawie do władz podanie. Inne, też zamrożone, indywidualni konsumenci. Jeszcze inne, dużo wyższe, samorządy oraz duzi odbiorcy.

Na pewno wzrośnie po raz kolejny akcyza na alkohol i papierosy. Dyskusja nad koniecznością wprowadzenia podatku od cukru może się zakończyć podatkiem od wszystkiego, co cukier zawiera. Ale nie da się tego wytłumaczyć troską rządu o nasze zdrowie, bo jeśli tak, to po co finansowo wspiera się plantatorów buraków cukrowych? W rezultacie nie wiemy, czy produkcja cukru powinna wzrosnąć, czy zmaleć.

Rząd nie wie również, czy ma się cieszyć rosnącą inflacją, czy jednak martwić. Wraz z rosnącymi cenami rosną bowiem wpływy do budżetu. Ale wzrost inflacji wkurza ludzi, którzy mogą swoje niezadowolenie zademonstrować w wyborach prezydenckich, a to mogłoby rządom PiS i Andrzejowi Dudzie zaszkodzić.

Czytaj też: Suweren pożycza, nie oddaje

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama