Finansowa trauma Alicji Krusenstern i jej matki trwa już dokładnie 10 lat. W 2009 r. zastanawiały się, jak bezpiecznie ulokować spore pieniądze, które mama dostała jako rekompensatę za mienie zabużańskie. Nie miały doświadczenia inwestorskiego, więc zdały się na pomoc doradczyni w Noble Banku, należącym do grupy Getin. Przekonała je do wykupienia pięciu produktów inwestycyjnych zarządzanych przez towarzystwo ubezpieczeniowe Europa (wówczas też należące do Getinu), w które zainwestowały ponad milion złotych. Dodatkowo co miesiąc z ich konta do funduszy miało być przelewanych 25 tys. zł.
Pani Alicja przypomina sobie, że doradczyni nie przekazała im wielu potrzebnych dokumentów, w tym choćby ogólnych warunków ubezpieczenia. Nie poinformowała też o horrendalnych opłatach za likwidację inwestycji w pierwszych latach obowiązywania umowy.
Pani Alicja zaczęła zatem sama interesować się losem rodzinnych pieniędzy. Gdy po roku miała już dość niejasności i niedomówień, postanowiła zerwać umowę. Dopiero wtedy dowiedziała się o gigantycznej karze, jaka czeka ją i mamę. Mimo to zdecydowały się zrezygnować. Zainwestowały obok początkowego miliona jeszcze ponad 100 tys. składek, ale z powrotem nie zobaczyły ani grosza. – Pisałam do banku, który nam sprzedał te produkty, do różnych organizacji i instytucji. Wystąpiłam nawet do prokuratury przeciw doradczyni, ale postępowanie zostało umorzone. Po kilku latach znalazłyśmy prawników, którzy zajęli się naszą sprawą. Od 2015 r. staramy się o unieważnienie umowy i zwrot wszystkich pieniędzy. Przeżyłyśmy prawdziwy horror, zwłaszcza mama bardzo ciężko to zniosła. Miała nadzieję, że zabezpieczy przyszłość swoją i rodziny, a wpadła w taką pułapkę – opowiada Alicja Krusenstern.
Czytaj także: Jak (całkiem) nie stracić oszczędności emerytalnych
Nie polisolokata, ale groźne UFK
Produkt, którego ofiarą padła pani Alicja, potocznie nazywany jest polisolokatą. To jednak błędne określenie, bo akurat polisolokaty (łączące ubezpieczenie na życie i zwykłą lokatę), wymyślone po to, żeby omijać podatek Belki, są bezpieczną formą inwestowania. Tyle że nie pozwalają dużo zarobić.
Nieco ponad 10 lat temu na naszym rynku pojawiły się inne rozwiązania, fachowo określane jako ubezpieczenia na życie z ubezpieczeniowym funduszem kapitałowym (w skrócie UFK). Czasami zdrobniale nazywano je uefkami. 5 mln Polaków zainwestowało w nie łącznie ok. 50 mld zł. I to właśnie te produkty spowodowały ogromne kontrowersje. Większość z nich zawiera w sobie zobowiązanie klienta do przelewania na rachunek konkretnej kwoty przez kilka, a nawet kilkanaście lat. Banki i towarzystwa ubezpieczeniowe reklamują takie produkty jako plany systematycznego oszczędzania i zachwalają je jako idealne rozwiązanie, by odkładać na lepszą przyszłość dzieci albo na emeryturę.
Kłopot w tym, że przez długi czas takie uefki zawierały w sobie bardzo wysokie kary za wcześniejsze wypowiedzenie umowy. Kto chciał zrezygnować w pierwszych latach, tracił 90 proc. zainwestowanych środków, a uwzględniając dodatkowe opłaty manipulacyjne czy za zarządzanie – nawet 100 proc. Wielu klientów nie było świadomych tej pułapki, bo doradcy omijali te najważniejsze, a jednocześnie frustrujące informacje.
Tymczasem banki i towarzystwa ubezpieczeniowe świetnie w ten sposób zarabiały. Takie ubezpieczenia na życie z ubezpieczeniowym funduszem kapitałowym były oferowane co prawda przez towarzystwa, ale sprzedawane głównie przez banki, które stawały się pośrednikami. Towarzystwa tłumaczyły gigantyczną karną opłatę za rezygnację własnymi rozliczeniami finansowymi. Pośrednik (czyli bank), jeśli udało mu się znaleźć klienta, dostawał od razu wysoką premię, więc ubezpieczyciel musiał mieć pewność, że taki klient szybko nie zrezygnuje. W przeciwnym razie poniósłby straty.
Czytaj także: Skąd się wezmą nasze emerytury?
Jak odzyskać pieniądze i dlaczego w sądzie
Po kilku latach sprawie zaczął się wreszcie przyglądać Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów. Najpierw nakładał na towarzystwa kary finansowe za takie superwysokie opłaty likwidacyjne, potem zaczął z nimi negocjować. W końcu udało się wypracować kompromis, który zaczął obowiązywać w 2017 r. Towarzystwa zgodziły się obniżyć opłaty likwidacyjne, za to UOKiK przestał im grozić kolejnymi karami.
Niestety, te nowe zasady objęły tylko aktualnych klientów posiadających takie produkty. Kto wcześniej zerwał umowę, ten musiał pójść do sądu i walczyć o zabrane mu pieniądze. – Kompromis przedstawiono jako wielki sukces, ale rzeczywistość była inna. Po pierwsze, opłaty rzeczywiście udało się obniżyć, ale wynoszą one nierzadko 15–25 proc. kwoty inwestycji w pierwszym roku. A zatem nadal dużo. Co gorsza, towarzystwa ubezpieczeniowe odetchnęły z ulgą i nie chciały zawierać porozumień z byłymi klientami. Droga sądowa okazała się jedynym wyjściem – mówi Anna Lengiewicz, radca prawny w kancelarii LWB, która specjalizuje się w sprawach dotyczących ubezpieczeń na życie z ubezpieczeniowym funduszem kapitałowym.
Podkreśla, że jeszcze kilka lat temu wyroki bywały bardzo różne. Na szczęście teraz jest lepiej. – Kto walczy o zwrot takich opłat likwidacyjnych, ten ma duże szanse na wygraną. Od trzech–czterech lat mamy już dosyć spójną linię orzecznictwa. Sędziowie najczęściej wydają wyroki na korzyść poszkodowanych klientów. Kłopot w tym, że trzeba uzbroić się w cierpliwość. Wiele spraw trwa po kilka lat – ostrzega Anna Lengiewicz.
Czytaj także: Jak mądrze odkładać pieniądze
Nie lokata, ale dziwne ubezpieczenie
Temat horrendalnych opłat likwidacyjnych to tylko jeden problem, jaki pozostawiły po sobie te produkty inwestycyjne. W przypadku niektórych towarzystw kontrowersje spowodowały nie tylko te kary, ale sama konstrukcja rzekomych ubezpieczeń. Prowadziła ona do tego, że klienci ponosili ogromne straty, a inwestowanie w fundusze i wyceny jednostek odbywały się w nieprzejrzysty sposób.
Mówiąc wprost, ludzie nawet nie rozumieli, dlaczego tracą, zamiast zarabiać. – Celowały w tym zwłaszcza towarzystwa z grupy Getin: Europa i Open Life. W takich przypadkach trzeba walczyć nie tyle o zwrot opłat likwidacyjnych, bo to kropla w morzu strat poniesionych przez konsumentów, ile o unieważnienie całej umowy, czyli odzyskanie wszystkich wpłaconych pieniędzy. I właśnie taka batalia jest najtrudniejsza – podkreśla Anna Lengiewicz.
Wie coś o tym Magdalena Anczewska, była klientka Open Life. W 2012 r. kończyła się jedna z jej lokat w Idea Banku. Chciała wyłącznie bezpiecznych inwestycji i wielokrotnie mówiła o tym doradcy. Ten przekonał ją do czegoś, co nazywał lokatą rentierską z odsetkami wypłacanymi co kwartał. Pani Magdalena przelała w sumie 185 tys. zł, jednak szybko odsetki przestały do niej płynąć.
Dopiero wtedy zorientowała się, że w rzeczywistości ma do czynienia z dziwnym ubezpieczeniem, a nie żadną lokatą. – Nie dość, że przestałam na tym produkcie zarabiać, to po pół roku straciłam ok. 70 tys. zł. Do dzisiaj nie wiem, jak to możliwe. Nie przyszło mi do głowy, że bank może być tylko pośrednikiem. Pisałam skargi do UOKiK, do Związku Banków Polskich, ale bez efektu. Ostatecznie zrezygnowałam z tej inwestycji rok temu. Teraz walczę w sądzie, żeby odzyskać prawie 70 tys. zł plus odsetki. Chcę unieważnienia umowy, bo uważam, że od początku była wadliwa – podkreśla Magdalena Anczewska.
Nadzieją mogą być dla niej ostatnie decyzje sądów. Po raz pierwszy prawomocny wyrok unieważniający umowę takiego ubezpieczenia z uefką zapadł w Warszawie w listopadzie ubiegłego roku. – Dotyczył on PKO Towarzystwa Ubezpieczeń. Sąd uznał, że ubezpieczyciel nie wskazał, w jaki sposób wycenia wartość jednostek posiadanych przez klienta. Efektem takiego unieważnienia jest zwrot wszystkich pobranych od oszczędzającego pieniędzy. W sierpniu mieliśmy w Warszawie kolejny prawomocny wyrok korzystny dla klienta. To dobry znak – mówi Tomasz Majkowycz, adwokat prowadzący wiele spraw klientów poszkodowanych przez takie produkty.
Czytaj także: Ubezpieczyciele walczą z kancelariami odszkodowawczymi
Jak się nie nabrać na „polisolokaty”
Trzeba jednak pamiętać, że w Polsce nie ma prawa precedensowego. Żaden sędzia nie musi, nawet w bardzo podobnej sprawie, decydować jak jego kolega. Z drugiej strony widać, że po kilku latach sędziowie zaczynają lepiej się orientować w tej trudnej tematyce. Skoro sami często nie rozumieją konstrukcji spornych umów i muszą powoływać biegłych, to jak mieli radzić sobie zwykli klienci, dodatkowo wprowadzani w błąd przez doradców, którym zależało na jak najwyższych premiach? Niestety, sytuacji nie ułatwił w maju br. Sąd Najwyższy, bo proszony o pomoc przez sąd niższej instancji w tego typu sprawie, uchylił się od jej rozstrzygnięcia.
Sprawy dotyczące tych ubezpieczeń mogą trwać jeszcze długo, skoro same towarzystwa robią, co mogą, żeby je przedłużać. Powołują np. różnych świadków, którzy chcą być przesłuchiwani w miejscu zamieszkania, co powoduje kolejne miesiące opóźnienia. Jednak powoli odkrywamy skalę i charakter tego procederu, bo trudno inaczej nazwać plagę fałszywych polisolokat.
– W rzeczywistości na wielu takich produktach nie dało się po prostu zarobić i nie chodzi tylko o wysokie opłaty likwidacyjne. Klient ponosił również spore opłaty za zarządzanie, których nie mogły zrekompensować inwestycje w bezpieczne instrumenty. W efekcie zniechęcony stratami zrywał przedwcześnie umowę, a wówczas dodatkowo tracił z powodu opłaty likwidacyjnej. Zresztą mówienie o ubezpieczeniach w przypadku takich produktów to też spore nadużycie, skoro na część ubezpieczeniową przeznaczano np. 1 proc. zainwestowanych środków. Sądy też coraz częściej zaczynają podnosić tę kwestię. Niestety, był to produkt specyficzny dla polskiego rynku, a Komisja Nadzoru Finansowego nie interweniowała i pozwalała na jego sprzedaż – podkreśla mecenas Andrzej Mikosz z kancelarii Taylor Wessing.
Spada zaufanie do inwestycji i banków
Pytania o odpowiedzialność KNF pozostają bez odpowiedzi. Komisja przez lata uważała, że ta sprawa jej nie dotyczy, skoro tzw. polisolokaty nie zagrażają funkcjonowaniu systemu finansowego. To prawda, ale z drugiej strony do zadań Komisji należy m.in. zapewnienie zaufania do rynku finansowego, a także ochrona interesów jego uczestników. Tymczasem kontrowersje wokół ubezpieczeń na życie z funduszami to zaufanie mocno nadszarpnęły – i to zarówno do towarzystw, które takie produkty wymyśliły, jak i do banków, które je sprzedawały. Ta sprawa, obok kredytów frankowych czy opcji walutowych, mocno zaszkodziła wizerunkowi całego sektora finansowego w Polsce.
Efektem tej zawieruchy jest na pewno malejące zainteresowanie Polaków bardziej ryzykownymi inwestycjami. Bo choć opłaty likwidacyjne zostały siłą obniżone, a konstrukcje umów nie są już tak niekorzystne dla klientów, to popularność ubezpieczeń z uefką spada. W 2017 r. banki sprzedały takie produkty za ponad 6 mld zł, w ubiegłym roku było to już niewiele ponad 3 mld. KNF z nowym szefem Jackiem Jastrzębskim, który zastąpił Marka Chrzanowskiego, skompromitowanego mocno niestandardowymi i nagranymi rozmowami z właścicielem Getin Banku Leszkiem Czarneckim, wydaje się na szczęście zwracać większą uwagę na interes klientów.
W lipcu Komisja przypomniała, że kto sprzedaje takie produkty, powinien najpierw ustalić, czy klient naprawdę jest zainteresowany grupowym ubezpieczeniem na życie, a potem sprawdzić jego potrzeby, wiedzę i sytuację finansową. Przeszłości bowiem już nie zmienimy, ale możemy chociaż wyciągnąć z niej wnioski. A są one takie, że bankom i ubezpieczycielom trzeba uważnie patrzeć na ręce. Zawiedli bowiem nasze zaufanie i teraz wszystko, co reklamują, musimy traktować wyjątkowo ostrożnie. W tym przypadku obowiązuje w Polsce domniemanie winy.
Czytaj także: Banki sprzedają nam bujdy ubezpieczeniowe