Pani Eugenia spod Grójca, matka niepełnosprawnej córki, o tym, że straciła dom, dowiedziała się rano, gdy zobaczyła wbitą w ziemię drewnianą tablicę: „Na sprzedaż”. Wyrwała i wyrzuciła, ale po kilku dniach pojawiła się nowa.
Wszystko przez pożyczkę – 35 tys. zł na rok. Firma, która dała pani Eugenii pożyczkę, sprzedała jej dom z działką – według wyceny warte 90 tys. zł. – za 25 tys. zł.
Gdyby nieruchomość poszła za więcej, firma, według Kodeksu cywilnego, musiałaby oddać nadwyżkę pani Eugenii. A tak nie musi. Co więcej – może domagać się od niej brakującej różnicy.
– Kochanieńka, ratuj! – pani Eugenia teraz prosi prokurator Bożenę Wasiewicz z wydziału przestępczości gospodarczej lubelskiej prokuratury okręgowej, która bada kilkuletnią działalność spółki Finance One. To mała firma pożyczkowa – jedna z setek, które wpisują sobie w dokumentach spółki formułkę: „pozostałe formy udzielania kredytów”.
Poszkodowanych jest 30 osób. Stracili nieruchomości warte ponad 10 mln zł. Zgłaszają się kolejni. Do Lublina na podpisanie umów przyjeżdżali ludzie nawet z drugiego końca Polski, jechali po kilkaset kilometrów po pożyczkę. Pani Lidia dotarła tu spod Bielska Podlaskiego. Mąż prowadził interesy, miał do spłaty kredyty, ale gdy zadłużył się w ZUS, komornik wszedł na jej emeryturę.
W gazecie „Okazja” znalazła ogłoszenie „pożyczki pod zastaw nieruchomości”. I numer telefonu. Odebrał Aleksander P. Nie pytał o sytuację finansową, dochody czy możliwości spłaty pożyczki. Tylko – co pani da jako zabezpieczenie? Precyzował, że chodzi o nieruchomości.
„Mówił, że pod zastaw” – powtarza teraz w prokuraturze pani Lidia. Potocznie wydaje się, że zastaw i hipoteka to jest to samo.