Barwnie zmiany opisała na konwencji PiS w Lublinie Beata Szydło, zauważając, że już w 2024 r. najniższa płaca w Polsce przegoni minimalną w Wielkiej Brytanii. Nominalnie, bowiem jej wysokość będzie u nas taka sama, ale ponieważ ceny w Wielkiej Brytanii są 1,5 razy wyższe, to Polak do koszyka z zakupami włoży o połowę towarów więcej niż Anglik! Dodatkowymi informacjami, utrudniającymi wyborczy przekaz, jak ta, że średnia wydajność pracy w Wielkiej Brytanii jest o 80 proc. wyższa niż u nas, była premier głów swoich wyborców nie zaśmiecała.
„Naszej Beaty” słucha się o wiele przyjemniej, niż np. czyta blog Macieja Samcika Subiektywnie o Finansach. „Nie da się zadekretować wzrostu realnych płac żadną ustawą ani zarządzeniem. Można zadekretować jedynie jego złudzenie optyczne. Wyższe płace biorą się z większej wydajności pracowników, większej innowacyjności firm i tego, że nasze towary i usługi stają się pożądane na całym świecie. Czyli z tego, że zaczniemy produkować najlepsze na świecie smartfony zamiast etui do smartfonów. Próba zadekretowania wyższych płac zarządzeniem politycznym w oderwaniu od tych parametrów kończy się tym, że podwyżkę płac i tak zje inflacja” – ostrzega Samcik.
Prof. Stanisław Gomułka, były wiceminister finansów, ocenia, że jeśli zatrudnienie miałoby pozostać bez zmian, to koszt podwyżki płacy dla przedsiębiorstw wyniósłby około 32 mld zł. – Z tej sumy pracownicy otrzymaliby 21 mld zł, a Skarb Państwa (z PIT, składek ubezpieczeniowych i zdrowotnych) około 11 mld zł. Wyliczenia obejmują 1,4 mln osób, bo według GUS tyle osiąga najniższe zarobki. Te dane dotyczą jednak tylko firm zatrudniających więcej niż 9 pracowników. Tymczasem „misie”, czyli przedsiębiorstwa małe i średnie, zatrudniają 4 mln osób i większość z nich oficjalnie płaci tylko tyle, ile musi, czyli najniższe dopuszczalne w umowach o pracę wynagrodzenie.