Ostatnie rozszerzenie strefy euro miało miejsce w 2015 r., gdy wspólną walutę przyjęła Litwa. Wszystko wskazuje na to, że po kilku latach posuchy euro wkrótce pojawi się w kolejnych krajach. Bułgaria teoretycznie ma szansę na wprowadzenie go w 2022 r., rok później może to zrobić Chorwacja, jeśli jej przygotowania, które weszły właśnie w kolejną fazę, zakończą się sukcesem. Natomiast rząd i bank centralny Rumunii zakładają, że lej zostanie zastąpiony przez euro w 2024 r. Wszystkie te kraje uważają, że wspólna waluta zapewni im większą stabilność. Idą śladem Litwy, Łotwy, Estonii, Słowenii czy Słowacji – małych gospodarek, gdzie w zasadzie wszystkie główne siły polityczne zgadzały się w kwestii wejścia do strefy euro i dzisiaj mało kto żałuje tej decyzji.
Czytaj także: Jak sprawić, żeby strefa euro nam nie uciekła
Oczywiście Polska, Czechy i Węgry prowadzą zupełnie inną politykę. Oficjalnie sprzeciw wobec euro tłumaczony jest chęcią zachowania kontroli nad własną polityką monetarną, a także niepewnością co do dalszych losów wspólnej waluty. W rzeczywistości jest jednym z elementów eurosceptycznej postawy wszystkich trzech rządów, które chcą integrację europejską osłabiać, a nie umacniać. W Polsce i Czechach sprzeciw wobec euro jest spory także wśród zwykłych ludzi, którzy boją się przede wszystkim podwyżek cen. Co ciekawe, na Węgrzech zwolenników przyjęcia euro jest więcej niż przeciwników, ale nie ma to większego znaczenia dla Viktora Orbána.
Wakacje z euro. Czy Chorwacja zdrożeje?
Dla nas plany – zwłaszcza Chorwacji i Bułgarii – są o tyle istotne, że to kraje bardzo ważne jako miejsca spędzania letniego urlopu. Czy wprowadzenie w nich euro spowoduje wzrost cen? Raczej nie, bo wówczas same by na tym straciły. Zresztą bułgarska waluta od lat jest sztywno powiązana z euro, a mimo to Bułgaria należy wciąż do najbardziej atrakcyjnych cenowo krajów naszego kontynentu. Zresztą przykład Grecji pokazuje, że także z euro można być bardzo konkurencyjnym rynkiem turystycznym. Z kolei Chorwacja nawet bez euro staje się powoli miejscem coraz droższym, bo wykorzystuje swoją popularność.
Przyjęcie wspólnej waluty przez te kraje z pewnością ułatwi turystom życie. Choćby dlatego, że dzięki coraz popularniejszym usługom wielowalutowym stosunkowo łatwo płacić polską kartą tak, aby transakcje były rozliczane w euro, a nie w złotych. W przypadku kuny czy lewa na uniknięcie wysokich prowizji pozwalają wyłącznie karty wielowalutowe, z których korzysta znacznie mniej osób. A kto płaci gotówką, ten również będzie miał łatwiej. W portfelu nie zostaną po wyjeździe lokalne pieniądze, które trudno wymienić poza danym krajem po dobrym kursie.
W UE coraz mniej państw bez wspólnej waluty
Trudno też lekceważyć polityczne konsekwencje decyzji Bułgarii, Rumunii i Chorwacji. Grono państw, które euro odrzucają, a w Unii pozostają, będzie się kurczyć. Za kilka lat w tym klubie znajdą się tylko Polska, Czechy, Węgry oraz Szwecja i Dania, bo na rozszerzenie Wspólnoty o kolejne kraje bałkańskie szanse są niewielkie. A im mniej takich państw, tym mniejszy mają wpływ na decyzje Wspólnoty. Tymczasem „twarde jądro” Unii, a zwłaszcza Francja, chce integrację opierać przede wszystkim na strefie euro. Krokiem w tym kierunku są próby stworzenia wspólnego budżetu tejże strefy. Dla nas to szalenie niebezpieczne, bo taki budżet siłą rzeczy osłabi budżet całej Wspólnoty. Szwecji i Danii, czyli płatnikom netto, może być wszystko jedno, ale nam już nie. Tymczasem zachowujemy się, jakby euro jako waluta nas brzydziło, ale już euro płynące do Polski szerokim strumieniem nam się należało. Ta schizofreniczna postawa dotąd się sprawdzała, ale wkrótce może nas czekać przykra niespodzianka.
Czytaj także: Czy Włosi porzucą euro?