28 maja Tauron, jeden z czterech największych graczy na rynku energii, ogłosił zielony zwrot. Dzień wcześniej jego rada nadzorcza zaakceptowała zmiany w strategii spółki zakładające zmniejszenie do 2030 r. z 85 do 20 proc. udziału węgla w miksie paliwowym Tauronu. Na koniec przyszłej dekady w grupie mają działać tylko dwie elektrownie na węgiel: 460-MW blok w Łagiszy i 910-MW w Jaworznie, która wciąż budowana. Reszta, w tym osiem starych gierkowski bloków o mocy 120 i 200-MW, z których część w ostatnim czasie przeszła kosztowną modernizację, zostanie wyłączona. Ich miejsce zajmie OZE i gaz. Tauron chce powiększyć swoje moce w wietrze o 900 MW, w słońcu o 300 MW i jednocześnie zaangażować się w budowę morskich farm wiatrowych.
Czytaj także: Będziemy się zrzucać na nierentowne elektrownie? 6 faktów o pisowskim rynku mocy
Węgiel przygniata spółki
Tauron ucieka od węgla, bo stoi na granicy bankructwa i nie ma innego wyjścia. Stosunek długu spółki do jej wyniku EBITDA (zysk operacyjny powiększony o amortyzację) niebezpiecznie zbliża się do poziomu 3,5 – na koniec marca wynosił 2,7 – przy którym banki mogą postawić w stan wymagalności kredyty spółki, a to oznaczałaby jej natychmiastowe bankructwo. Aby przetrwać, musi zamykać swoje wysokoemisyjne aktywa, bo na rynku nie może pozyskać już finansowania. Musi też wyprzedawać majątek. Pod młotek pójdą jego elektrociepłownie w Bielski-Białej, Tychach i Katowicach, a także 50-proc. udziałów w nieskończonej jednostce w Stalowej Woli, 10-proc. akcji atomowej spółki PGE EJ1 i cała kopalnia Janina. W spółkę przestali wierzyć inwestorzy, jej kapitalizacja w ciągu ostatnich dwóch lat spadła ponad dwuipółkrotnie, z 7,2 do 2,7 mld zł. Tauron to wzorcowy przykład tego, co w praktyce oznacza ręczne sterowanie spółkami przez polityków. Gdyby katowicka grupa nie została zmuszona przez rząd PO do przejęcia kopalni Brzeszcze, w którą musiała włożyć setki milionów złotych, jej dzisiejsza sytuacja byłaby inna.
Pozostałe energetyczne spółki skarbu państwa radzą sobie lepiej, ale ich problem strategiczny jest ten sam – mają za dużo elektrowni na węgiel, które przy wysokich cenach uprawnień do emisji CO2 błyskawicznie tracą rentowność, pogrążając bilansy ich właścicieli. Nie mogą ich jednak szybko zamknąć, bo to doprowadziłoby do załamania systemu energetycznego w Polsce. Z węgla powstaje dziś wciąż blisko 80 proc. energii elektrycznej w kraju. W takich realiach transformacja energetyczna powinna przebiegać stopniowo. Stare elektrownie powinny być sukcesywnie zastępowane przez nowe elastyczne bloki gazowe, które uzupełniałyby pracę niestabilnych źródeł OZE, farm wiatrowych na lądzie i morzu, elektrowni słonecznych i instalacji biomasowych. Jednocześnie rząd powinien wspierać rozbudowę połączeń energetycznych z zagranicą, by zwiększyć bezpieczeństw systemu. Problem w tym, że czasu na powolną transformację już nie mamy. Dekarbonizacja przestała być dla firm energetycznych kwestią CSR-u, a stała się walką o przetrwanie.
Czytaj także: Węgiel i ropa – paliwa dla biednych
Politycy przespali moment na zmiany w energetyce
Winę za sytuację, w jakiej znalazł się polski sektor energetyczny, ponoszą politycy wszystkich ugrupowań, które rządziły w ostatnich kilkunastu latach. Od dawna było wiadomo, jakie konsekwencje dla węgla będzie miała unijna polityka klimatyczna i co należy zrobić, by przygotować się na zmianę. Jednak za każdym razem strach przed gniewem górników okazywał się silniejszy. Do ostatniego przesilenia doszło w latach 2014–16. Górnictwo przed upadkiem uratowały wtedy państwowe koncerny energetyczne, pompujący miliardy złotych w nierentowne kopalnie. Wielu ekspertów wskazywało, że decyzja ta zemści się na sektorze, bo straci cenne środki, które mógłby zainwestować w swoją modernizację. Tak też się stało. Dziś dzięki wysokim cenom węgla państwowe kopalnie zgrupowane w Polskiej Grupie Górniczej notują setki milionów zysku i chcą stawiać panele fotowoltaiczne na hałdach węgla. Tauron natomiast traci i na gwałt szuka strategii przetrwania.
Czytaj także: Węgiel coraz mniej się światu opłaca. Ale Polska wciąż inwestuje
Krytyczny moment dla węgla nadejdzie w 2025
Zgodnie z unijnym prawem w połowie przyszłej dekady wygaśnie możliwość dotowania w ramach rynku mocy jednostek emitujących więcej niż 550 gram CO2 na kilowatogodzinę energii. Mówiąc po ludzku, państwo straci wtedy możliwość dotowania elektrowni na węgiel, które samodzielnie nie będą w stanie przetrwać na rynku. A to wymusi ich zamknięcie. Przetrwają najnowocześniejsze jednostki – supernowoczesne bloki w Kozienicach, Opolu, Jaworznie i być może w Ostrołęce – bo polski rząd wywalczył dla nich derogacje w Brukseli. To jednak za mało, by utrzymać wystarczającą ilość mocy w systemie. Jeśli do tego czasu nie rozbudujemy niskoemisyjnych i odnawialnych mocy na szeroką skalę, Polsce grożą przerwy w dostawach prądu. Oznacza to, że jedynym wyjście jest transformacja w wersji instant. Bardzo kosztowana dla energetyki i całej gospodarki, czyli nas wszystkich.
Czytaj także: PiS zburzy wiatraki na lądzie, a wybuduje na morzu?