To było pospolite ruszenie. Akcje Wisły wartości 4 mln zł rozeszły się w mniej niż dobę. W pierwszych godzinach sprzedaży zainteresowanie było tak duże, że padły serwery. Kibice – wcześniej organizujący zrzutki na ratunek klubu – stali się udziałowcami. Wśród nich Witold Ekielski, pracujący w branży doradztwa i szkoleń, szef działającego od kilku miesięcy stowarzyszenia kibiców, na hiszpańską modłę nazywających się socios. Tam socios to członkowie klubu mający możliwość kształtowania rzeczywistości, wybierający władze swojej piłkarskiej demokracji. Ich wiślaccy naśladowcy – w liczbie 1,5 tys. – na razie takich wpływów nie mają.
Witold Ekielski mówi, że wśród kupujących panowało zgodne poczucie stawania się częścią Wisły, uspołeczniania klubu. – Nie znam nikogo, kto kupił akcje z myślą o tym, by na nich zarobić. Miało to wymiar symboliczny. Teraz słowa „moja Wisła” nabrały nowego znaczenia – dodaje. Włożone we wskrzeszanie Wisły pieniądze są do odzyskania, np. gdy pojawi się inwestor zewnętrzny gotów odkupić od kibiców akcje. – Już moja głowa w tym, żeby w takiej sytuacji kibice coś zarobili, w najgorszym razie dostali tyle, ile zainwestowali – deklaruje Jarosław Królewski, właściciel firmy Synerise, stojący na czele grona biznesmenów ratujących Wisłę.
Pozyskanie kapitału
Do publicznego obrotu, poprzez giełdowy NewConnect, akcje Wisły nie są na razie przeznaczone. Klub został przez nowych właścicieli wyceniony na 80 mln zł. To szacunek pobieżny, zdaniem wielu wzięty z sufitu. W razie debiutu na giełdzie byłby z pewnością podważany. – Klub nie jest jeszcze gotowy, by poddać się rygorom związanym z publicznym obrotem. Najpierw musimy się uporać z bieżącymi kłopotami, posprzątać wypadające z szaf trupy – przyznaje Jarosław Królewski.