Masowe zwolnienia lekarskie stały się skuteczną bronią w walce nie tylko o podwyżki. Policjanci odzyskali dzięki nim wszystkie przywileje odebrane przez poprzednią władzę. Wybrali bowiem najlepszy czas – obchody stulecia odzyskania niepodległości, które mieli ochraniać. Dla weterynarzy najlepszym czasem są nadchodzące święta. Bez badań do sklepów ani do przetwórstwa nie może trafić żadna partia mięsa, mleka ani ryb. Ani kilogram przetworów mlecznych czy szynki nie wyjedzie za granicę. To bowiem wyjątkowo marnie opłacani lekarze z Inspekcji Weterynaryjnej gwarantują i odpowiadają za bezpieczeństwo żywności, które z powodu protestu może być zagrożone.
Dlatego ustawa o służbie cywilnej zabrania im strajkowania, żeby tym bezpieczeństwem nie kołysać. – Ale chorowania zabronić nie może – stwierdza lekarz z inspektoratu powiatowego w Wielkopolsce. – Możemy jeszcze spróbować strajku włoskiego, co mocno spowolniłoby dopuszczanie żywności do obrotu, zważywszy, że już spora część etatów w inspekcji jest nieobsadzona z braku chętnych do pracy. Spowolnienie wydaje się jednak o wiele mniej widowiskowe. Świński protest byłby lepszy.
Inspekcja zatrudnia w całym kraju zaledwie 5,5 tys. osób, ale tylko nieco mniej niż połowę stanowią lekarze weterynarii. To ich protest. Walczą o zarobki na poziomie średniej krajowej, bo – jak twierdzą – po sześcioletnich studiach mogą liczyć zaledwie na 3 tys. zł brutto. Zarobki pozostały daleko w tyle za coraz większym zakresem odpowiedzialności.
– Według wyliczeń Izby Lekarsko-Weterynaryjnej spełnienie żądań lekarzy nie kosztowałoby więcej jak 100 mln zł rocznie – zapewnia Jacek Łukaszewicz, prezes samorządu. I podkreśla, że 6 tys. weterynarzy wolnej praktyki w pełni żądania kolegów z inspekcji popiera.