Jest taki stary dowcip. Rozmawiają dwie sąsiadki. Pierwsza pyta drugą: kiedy mi pani odda mój garnek? Tamta odpowiada: po pierwsze, żadnego garnka od pani nie pożyczałam. Po drugie, to on był dziurawy, a po trzecie – już dawno go oddałam. Bardzo podobnie wyglądają dziś wypowiedzi premiera Mateusza Morawieckiego i ministra energii Krzysztofa Tchórzewskiego na temat rosnących cen prądu. Po pierwsze, prąd nie drożeje. Po drugie, jeśli drożeje, to tylko nieznacznie, a po trzecie, nie ma się czym przejmować, bo wyższe wydatki na energię rząd zrekompensuje z budżetu. Tak obywatelom, jak przedsiębiorcom. Bo tak robią Niemcy i Francuzi.
Koszmarne podwyżki cen energii
Pisałem niedawno o przyczynach drożejącej energii i o politycznych skutkach tych podwyżek. Rząd ma pecha, bo sprawa wypłynęła akurat przed wyborami i stała się pożarem, który trzeba gasić, by nie popsuć suwerenowi dobrego nastroju. O ile w przypadku taśm Morawieckiego można spekulować, czy komuś zależało, żeby o sprawie stało się głośno właśnie teraz, o tyle podwyżki cen prądu nie pojawiły się z powietrza. Ceny energii na rynku hurtowym rosną już od wielu miesięcy. Skutki odczuwają przedsiębiorcy, których państwowe koncerny energetyczne informują, o ile muszą płacić więcej. A podwyżki są koszmarne, po kilkadziesiąt procent. Morawiecki jeszcze niedawno sprawę bagatelizował, mówiąc, że w kosztach działalności polskich firm energia ma kilkuprocentowy udział, więc nie ma dramatu. To prawda, ale prawda statystyczna, czyli taka nie do końca. Bo dla niektórych branż energia ma znaczenie podstawowe i one cierpią szczególnie. Zwłaszcza jeśli muszą konkurować z firmami zagranicznymi, które mają tańszą energię. A ta w Polsce jest jedną z najdroższych.
Czytaj także: Czy rząd pozwoli energii zdrożeć?
Prezes URE nie ustala cen, ale można go rzucić suwerenowi na pożarcie
Przez dłuższy czas przeciętny obywatel mógł żyć w błogiej świadomości, że go cała sprawa nie dotyczy. Niech martwią się przedsiębiorcy, jego rachunków za prąd pilnuje prezes Urzędu Regulacji Energetyki. Minister Tchórzewski i premier komentowali w związku z tym, że cała sprawa leży w kompetencjach prezesa URE. To on zdecyduje o podwyżkach. Jest w swych decyzjach niezależny od polityki – do tego stopnia, że dotrwał na swym stanowisku, które objął za czasów rządu PO-PSL. I znów była to zasłona dymna, bo prezes URE nie ustala cen energii. Jego obowiązkiem jest zatwierdzanie taryf dla odbiorców domowych przedstawianych przez państwowe spółki energetyczne. Musi zweryfikować, czy nowe wyższe ceny mają uzasadnienie w wyższych kosztach. Jeśli koszty rosną, musi to zaakceptować. Ale politycy, jak to guślarze, już sobie upatrzyli prezesa URE Macieja Bandę jako potencjalnego kozła ofiarnego: to przez niego rosną ceny. A ponieważ nie jest nasz, jest wrogiem dobrej zmiany w energetyce. Rzuci się go na pożarcie i sprawa załatwiona. Kiedyś tak zrobił premier Jarosław Kaczyński. To działa, ale krótko.
Czytaj także: Drogi prąd uderzy w kieszenie Polaków
Przemysł energochłonny na skraju przepaści, rząd „zrekompensuje” wydatki
Ostatnio w gusłach pojawiła się nowa nuta: energia rzeczywiście drożeje, co zrobić, nie nasza wina. Ale nie martwcie się. Zrekompensujemy wam wydatki. Prasa zaczęła już mówić o programie „energia plus”. Minister Tchórzewski zapowiedział, że jeśli domowe rachunki za prąd wzrosną o ponad 5 proc., będzie wypłacana z budżetu energetyczna zapomoga. A co zrobić z przedsiębiorstwami z branż energochłonnych, które otrzymują komunikaty o podwyżkach o 50 albo 70 proc.? Im także premier zamierza ulżyć z budżetu. Chce na to przeznaczyć pieniądze, jakie budżet inkasuje dziś ze sprzedaży uprawnień do emisji CO2. Musi coś obiecać, bo przemysł energochłonny jest na skraju przepaści i poważnie rozważa zamykanie zakładów i przenoszenie produkcji do tańszych krajów.
Rzeczywiście jest tak, jak premier mówi: w Niemczech przemysł korzysta z tańszej, subsydiowanej energii. Ale jest to prawda częściowa, bo te subsydia pochodzą nie z budżetu, ale z wyższych cen, jakie płacą odbiorcy indywidualni. Dlaczego? Niemcy wychodzą z założenia, że o dobrobycie ich kraju decydują powodzenie i konkurencyjność ich gospodarki. Dzięki temu są miejsca pracy, i to dobrze płatne, więc obywatele mają z czego pokrywać rachunki za prąd w domu. Który przy okazji starają się oszczędzać.
Premiera energetyczne perpetuum mobile. To się nie uda
Jak w takim razie ocenić nasz pomysł, by jednocześnie subsydiować przemysł i gospodarstwa domowe? To na kilometr pachnie kiełbasą wyborczą. Cudów nie ma, energia będzie droższa i nie da się zbudować perpetuum mobile według pomysłu premiera. Patent polegać ma na tym, że rząd będzie inkasował coraz wyższe opłaty za emisję CO2, co przekładać się będzie na wzrost cen energii, ale potem rozda te pieniądze przedsiębiorcom płacącym coraz wyższe rachunki za prąd.
To się nie uda – choćby dlatego, że pieniądze z aukcji, na których sprzedawane są uprawnienia do emisji CO2, mają być przeznaczane na rozwój energetyki niskoemisyjnej, a nie na subsydiowanie klientów kupujących prąd w elektrowniach węglowych. Po drugie, ceny energii rosną także z powodu drożejącego węgla, a nasza energetyka oparta jest na węglu jak żadna inna w Europie. Ceny węgla są z kolei coraz wyższe – także dlatego, że państwo jest właścicielem kopalń i obiecało górnikom, że nasze czarne złoto będzie znów cenne. I jest, tylko trzeba jeszcze za to zapłacić. Po trzecie, energia drożeje, bo trwa budowa wielkich elektrowni węglowych i z czegoś te kosztowne inwestycje trzeba finansować. A potem trzeba będzie płacić za węgiel i uprawnienia do emisji CO2, więc o taniej energii możemy zapomnieć. Niezależnie od tego, jakie gusła Morawiecki z Tchórzewskim jeszcze odprawią.
Czytaj także: Węgiel i ropa – paliwa dla biednych