Paul Krugman, wybitny amerykański ekonomista, felietonista „New York Timesa” i laureat Nagrody Nobla sprzed 10 lat, przyznaje, że tego się nie spodziewał. Nie sądził, że za sprawą Donalda Trumpa światu zagrozi wielki konflikt handlowy. Podobnie jak on wielu innych ekspertów prognozowało, że amerykański prezydent zaciśnie pięści, pogrozi i postraszy, inne kraje pójdą na niewielkie ustępstwa, obniżając wybrane cła, a przy okazji wesprą prywatne inwestycje rodziny Trumpa, i konflikt powoli się rozmyje. Donald Trump na użytek wewnętrzny ogłosi swoje zwycięstwo, pokaże jak dba o amerykańskich robotników, a reszta świata będzie mogła się zająć ważniejszymi niż cła problemami.
Dziś już wiemy, że tak łatwo nie będzie. Choćby dlatego, że nie ma jednej wojny handlowej Stanów Zjednoczonych z resztą świata. Są za to odrębne konflikty obecnego amerykańskiego rządu z poszczególnymi krajami, a w przypadku naszego kontynentu – z Unią Europejską, bo to ona prowadzi wspólną politykę handlową dla wszystkich krajów członkowskich.
W ciągu ostatniego roku Trump, dość nieoczekiwanie, zakwestionował cały globalny porządek w dziedzinie handlu. Przez lata jego centralnym punktem był najpierw Układ Ogólny w sprawie Taryf Celnych i Handlu, który w 1995 r. przekształcono w Światową Organizację Handlu (WTO). To w tych gremiach toczyły się negocjacje dotyczące obniżania ceł i innych barier, w których momentami uczestniczyło 150 krajów. To tam państwa rozwiązywały swoje handlowe spory albo przynajmniej próbowały to robić.
Dla Trumpa nie ma to dzisiaj większego znaczenia, a jego doradcy wprost mówią, że nawet jeśli WTO wyda decyzje niekorzystne dla USA, to Amerykanie niekoniecznie się do nich zastosują. Trump robi, co może, żeby sparaliżować prace WTO. Dla niego liczą się tylko relacje dwustronne USA z poszczególnymi krajami.