O szefowej największego z lotowskich związków Monice Żelazik zrobiło się głośno w czerwcu, gdy została zwolniona. Powodem był mail, który wysłała do pracowników w przededniu planowanego przez związki strajku. Lot stoi na stanowisku, że Żelazik nawoływała w nim do działań niezgodnych z prawem. Zdaniem związkowców to tylko pretekst i tak naprawdę idzie o wyciszenie pracowniczego oporu. To nie pierwszy taki spór na pokładzie największego polskiego przewoźnika. Sześć lat temu Lot zwolnił kilku chronionych prawem związkowców w spółce córce Aircraft Maintenance Services, zajmującej się obsługą techniczną samolotów. Również przy okazji próby organizacji strajku.
Medialny rezonans sprawy Żelazik wynika oczywiście z kontekstu politycznego. No bo jakże to? Obecna władza tak bardzo lubi się powoływać na dobro pracowników, a jednocześnie sama niszczy związki zawodowe w państwowej firmie? Też zresztą nie po raz pierwszy. Dość przypomnieć masakrę, którą stawiającym się związkom zawodowym w radiowej Trójce zgotowała mianowana przez PiS (i już na szczęście była) prezes Polskiego Radia Barbara Stanisławczyk. Albo opisywaną przez nas (POLITYKA 26/17) ze szczegółami dekapitację zakładowej Solidarności przez (też już byłego) prezesa Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych Piotra Woyciechowskiego, protegowanego Antoniego Macierewicza.
To nie jest kraj dla związkowców
Zanim rozpędzimy się jednak w (zapewne słusznym) dowodzeniu pożałowania godnej dwulicowości obecnej władzy, zauważmy, że problem z ochroną działaczy związkowych ma dużo głębszą naturę i nie zaczął się wczoraj. Trwa mniej więcej od końca lat 90. Związki zawodowe (zwłaszcza Solidarność) znalazły się wówczas w poważnym kłopocie. Z jednej strony ich próba powrotu do wielkiej polityki poprzez eksperyment AWS doprowadziła do poważnego nadszarpnięcia reputacji organizacji pracowniczych. Z drugiej – musiały się one (nie tylko Solidarność) zmagać z opowieścią, że są reliktami komunizmu, dożywającymi swoich dni w starych schyłkowych lub państwowych sektorach gospodarki. Ale już w rozwijającym się prężnie sektorze prywatnym i nowych technologii nie powinno być dla nich miejsca.
W konsekwencji powstała przepaść pomiędzy poezją tego, co zapisano w polskim prawie, a prozą codziennych relacji pracy w Polsce. Z jednej strony istnieje cały szereg aktów strzelistych. Choćby art. 12 konstytucji stanowiący, że Rzeczpospolita „zapewni wolność tworzenia i działania związków zawodowych”. Są też bardzo konkretne zapisy w Kodeksie pracy oraz w Ustawie o związkach zawodowych. Wszystko w zgodzie z ratyfikowanymi przez Polskę konwencjami Międzynarodowej Organizacji Pracy. Tymi samymi konwencjami, które w latach 80. stanowiły użyteczne narzędzie obrony przed autorytarną władzą PZPR sekującą NSZZ Solidarność. Również dziś duch chroniących związki zapisów w polskim prawie wydaje się być jednoznaczny. Jeśli ktoś podejmuje ryzyko i naraża się pracodawcy, organizując działalność związkową, to nie można go tak po prostu zwolnić, zdegradować albo dyskryminować. Jego stosunek pracy powinien być szczególnie chroniony.
Dyscyplinarka, cel, pal!
W praktyce bywa jednak zupełnie inaczej. Pracodawcy strzelają często i celnie. Sama tylko Solidarność naliczyła w 2017 r. dziesięć takich ataków. Strzelanie odbywa się zazwyczaj z tej samej broni: jest nim art. 52 polskiego Kodeksu pracy – czyli zwolnienie dyscyplinarne. A zwłaszcza niezwykle pojemny paragraf 1, mówiący o „ciężkim naruszeniu obowiązków pracowniczych”. Problem polega na tym, że dla wielu polskich pracodawców już sam fakt prowadzenia działalności związkowej jest takim naruszeniem. Zgodnie z polskim prawem pracodawca chcący zwolnić chronionego prawem działacza musi poprosić związek o zgodę. Ale jeśli tej zgody nie dostanie, to… i tak może strzelić z art. 52.
Wtedy do gry wchodzi sąd pracy. Ale tu znów czeka na nas podobna historia. Jeśli spojrzeć na same tylko zapisy w polskim prawie, pracownik wydaje się stać na wygranej pozycji. Pracodawca musi mu przecież udowodnić „ciężkie naruszenie obowiązków”. A jeśli tego nie zrobi, sąd może nakazać przywrócenie do pracy i wypłatę zaległego wynagrodzenia. Diabeł tkwi jednak w szczegółach.
Hieronim Stachel jest elektrykiem oraz jednym z tych, którzy wygrali spór z pracodawcą. Stało się to w 2016 r., gdy Sąd Okręgowy w Bydgoszczy nakazał przywrócenie szefa zakładowej Solidarności do pracy w Okręgowej Spółdzielni Mleczarskiej Cuiavia w Inowrocławiu. Problem w tym, że pierwszy strzał padł… sześć lat wcześniej. Solidarność istniała w zakładzie od 2007 r. Założył ją sam Stachel i udało mu się zgromadzić w związku bardzo mocną reprezentację (140 osób na 180 zatrudnionych).
Początkowo współpraca związków z kierownictwem układała się znośnie. Aż do zmiany prezesa, który miał na związkowe wtrącalstwo dużo mniejszą tolerancję. Wojna składała się z szeregu bitew. Stachel był degradowany, przenoszony, zwalniany. Potem wracał (decyzją sądu), by znowu stracić pracę. Na koniec przegrał w dwóch instancjach, ale zacisnął zęby, poszedł do Sądu Najwyższego i wygrał. W 2017 r. miał wrócić do pracy. Ale nie wrócił. Założył własną działalność gospodarczą. Dla Solidarności (nie tylko regionalnej) jest oczywiście bohaterem, który pokazał wrażemu prezesowi, kto tu jest twardzielem. Z drugiej jednak strony nawet sam Stachel przyznaje: dla zakładowej „S” w Cuiavii jego zwycięstwo jest raczej pyrrusowe. – Ludzie są przestraszeni i nie wierzą, że prawo ich chroni. I ja ich rozumiem – przyznaje.
Podobnie było w hotelu Krynica w Krynicy Górskiej. Kelnerka Małgorzata Ignatowicz pracuje tam od 10 lat. Na pewnym etapie zaczęła myśleć o założeniu związku. Powodem były przypadki mobbingu, o których pracownicy informowali kierownictwo, ale odzew był – zdaniem Ignatowicz – zbyt słaby. Inspiracja przyszła z Bełchatowa. Tam mieści się siedziba spółki Elbest, utworzonej na bazie majątku elektrowni Bełchatów. Spółka Elbest jest właścicielem hotelu Krynica. Sama zaś należy do kontrolowanego przez Skarb Państwa giganta PGE. W Elbeście związek jest. Nazywa się MZZP Zjednoczeni i powstał w 2015 r.
W 2017 r. Ignatowicz wraz z grupą pracowników hotelu Krynica przystąpiła do Zjednoczonych. – Dla pracodawcy to był szok. Takich rzeczy się u nas w okolicy nie robiło – wspomina Ignatowicz. Kilkanaście dni po nieudanej (pracodawca nie wyraził zgody) próbie zorganizowania spotkania z działaczem związkowym z Bełchatowa Ignatowicz dostała wypowiedzenie. Pracodawca przedstawił długą listę zarzutów: m.in. konfliktowość, wprowadzanie zamętu w zespole i próbę organizowania związkowej agitacji na terenie hotelu. Po roku sąd orzekł, że Ignatowicz powinna zostać przywrócona do pracy. W przeciwieństwie do Stachela wróciła i próbuje działać dalej. I ona przyznaje jednak, że zapał trzeba od nowa wskrzeszać ze zgliszczy strachu i zniechęcenia.
Nie doczekał drugiej instancji
Podobnych historii można przywoływać wiele. Argument związkowców jest za każdym razem podobny. Cóż nam z tego, że wygrywamy (Solidarność twierdzi, że zwycięża w ok. 90 proc. przypadków) przed sądami pracy, skoro w tym czasie dochodzi do faktycznego zniszczenia lub sparaliżowania organizacji związkowej? Chodzi również o nierównomierne rozłożenie ryzyka. Wytaczając przeciw związkowcowi art. 52, pracodawca ryzykuje w zasadzie tylko, że być może będzie musiał zapłacić zaległe wynagrodzenie. Znaczącego zadośćuczynienia prawie nigdy się nie zasądza.
Po drugiej stronie jest pracownik, dla którego dyscyplinarka za każdym razem jest ciężką próbą. Najpierw traci pracę i źródło dochodów. Potem musi zmobilizować psychiczne i finansowe zasoby, żeby nie odpuścić i walczyć w sądzie. Towarzyszy temu zazwyczaj dojmujące poczucie krzywdy. – Wie pan, co jest najgorsze? Że pracodawca sądzi się z tobą za pieniądze firmy. Czyli również za pieniądze pracowników – powiedziała Małgorzata Ignatowicz z hotelu Krynica. Niemal dokładnie te same słowa wypowiedziała nieco wcześniej, rzekomo chroniona prawem, przedstawicielka pracowników w PWPW, która straciła pracę.
Ignatowicz i Stachel wytrzymali i wygrali. Ale nie zawsze wszystko kończy się dobrze. W 2012 r. w Biskupicach Podgórnych pod Wrocławiem chiński podwykonawca LG, firma Chung Hong, zwolnił z pracy Krzysztofa Gazdę, który próbował zorganizować w firmie strajk. Było jak zwykle. Najpierw przez kilka miesięcy Gazda z koleżankami i kolegami próbowali nawiązać dialog z pracodawcą. Załoga Chung Hong domagała się m.in. sprawiedliwego ustalania pensji, przestrzegania zasad bezpieczeństwa w zakładzie czy zaprzestania redukcji połączeń autobusowych, którymi dojeżdżali do strefy.
Najpierw pisali podania i prośby, później weszli w spór zbiorowy. Nic nie było jednak w stanie skłonić zarządu fabryki do ustępstw. Po wykorzystaniu wszystkich możliwości związek zdecydował się na przeprowadzenie referendum strajkowego. Wtedy Gazda został dyscyplinarnie zwolniony. W odpowiedzi od maszyn odeszła większość pierwszej zmiany. Pracodawca dokonał lokautu i zwolnił 24 osoby. W samej strefie doszło do kilku akcji solidarnościowych. W końcu jednak protest wygasł.
Zanim Gazda stanął przed sądem pracy, minął rok. W międzyczasie związkowiec pracował dorywczo w Czechach. Po półtora roku zapadł wyrok w pierwszej instancji. Zgodnie z decyzją sądu Chung Hong miał przywrócić związkowca do pracy, wypłacić mu odszkodowanie za cały okres pozostawania bez zatrudnienia oraz pokryć wszystkie koszty procesowe. Pracodawca zdecydował się jednak kontynuować spór przed sądem – skorzystał z prawa do złożenia apelacji. Wyrok pozostał więc nieprawomocny i nie mógł być wykonany do czasu jej rozpatrzenia. Wiosną 2014 r., prawie dwa lata od czasu swojego zwolnienia, Krzysztof Gazda zmarł. Jego znajomi powiedzieli, że popełnił samobójstwo.
Związki od paru lat próbują kierować do sądu wnioski o wstrzymanie zwolnień działaczy z art. 52. Ale sądy takie wnioski oddalają.
Solidarność twierdzi, że w latach 2013–16 na 84 takie wnioski aż 75 zostało oddalonych, a kolejne pięć przepadło w drugiej instancji. Praktycy polskiego prawa pracy się temu nie dziwią. U nas często panuje zasada, że jak sąd coś może zrobić, ale zrobić tego nie musi, to tego nie robi. Pod wpływem tych doświadczeń Solidarność od pewnego czasu próbuje wylobbować zmiany prawa. W marcu doszło nawet do wspólnego wystąpienia Piotra Dudy i Zbigniewa Ziobry na ten temat. Miał powstać zespół ekspertów.
Chrońmy najsłabszych
Na tym jednak nie powinno się zakończyć. Ochrona działacza związkowego jest szczególnie ważna w przypadku mniejszych związków. A musimy pamiętać, że w Polsce zdecydowaliśmy się na model pluralistyczny. Ma to swoje minusy. Mnogość związków nierzadko irytuje i osłabia ich pozycję wobec pracodawcy. Z drugiej strony pluralizm pomaga tworzyć oddolną presję na duże centrale. Daje szansę zamieszania w zakładzie, w którym Solidarność albo OPZZ zblatowały się z dyrekcją.
Tak właśnie widział to wrocławski listonosz Zbigniew Trochimiak. Na poczcie pracował od 1981 r. Przez lata aktywny w zakładowej Solidarności. Przez co już raz (w 2008 r.) wyleciał z roboty. Potem jego drogi z Solidarnością się rozeszły. Jak sam mówi, trochę z powodu upolitycznienia i klerykalizacji związku. A trochę z braku postępów płacowych na poczcie. – Zarabiamy gorzej niż w Biedronce, od lat trwa cięcie premii, a braki kadrowe są uzupełniane pracownikami z Ukrainy. Listonoszy jest zbyt mało, co przekłada się na jakość usług – tłumaczy. W 2017 r. Trochimiak zaczął organizować nowy związek i pikiety. W czasie gdy trwał proces rejestracji związku, z początkiem 2018 r., Trochimiak dostał wypowiedzenie. Zarzuty? M.in. obrażanie prezesa skandowanym hasłem „Prezes do roboty za 1500 złotych”. Duże pocztowe związki nie ujęły się za nim. Trochimiak jest przekonany, że w Solidarności nawet się z jego zwolnienia ucieszyli.
Trzy propozycje
Wszystkiego nie uregulujemy. Można jednak zrobić kilka rzeczy. Po pierwsze, przestać mówić i pisać o tym, że związkowcy mają w Polsce pełną ochronę.
Po drugie, można sięgać po takie rozwiązania, które pozycję działacza związkowego faktycznie wzmocnią. Poczynając od zasady, że związkowca nie można zwolnić, dopóki nie udowodni się mu ciężkiego naruszenia obowiązków.
Po trzecie wreszcie, trzeba uwrażliwiać sądy na problematykę pracy, domagać się od sądów, by rozsądzając spory, przyjmowały raczej perspektywę słabszego, czyli pracownika.
Wszystkie te zmiany leżą nie tylko w interesie związków. Związki zawodowe są w kapitalizmie jednym z najważniejszych bezpieczników demokracji. Może dziś, gdy odkrywamy na nowo kruchość naszego społecznego ładu, jest dobry moment, by sobie o tym przypomnieć.