Trzeba zasypać dziurę po wyjściu z Unii Wielkiej Brytanii (ważnego płatnika netto), a do tego uwzględnić inflację. Komisja Europejska chce, żeby następny budżet był – w relacji do PKB – taki sam jak poprzedni. Mówiąc prościej: żeby jego znaczenie dla unijnej gospodarki nie było mniejsze. Komisarz Günther Oettinger zaproponował wydanie w latach 2021–2027 kwoty 1,135 biliona euro. Ta astronomiczna z pozoru suma jest tak naprawdę równowartością 1,11 proc. łącznego PKB 27 pozostałych w Unii krajów.
Bój o unijny budżet. Państwa żądają oszczędności
Tradycyjnie już unijny budżet, w rzeczywistości stanowiący mikroskopijną wielkość w porównaniu z budżetami narodowymi, jest przedmiotem ostrych politycznych sporów. Boje o niego toczą się długie miesiące, a i tak kluczowe decyzje zapadają na szczytach „ostatniej szansy”. Nie inaczej będzie tym razem, i to z kilku powodów. O ile bowiem Niemcy są gotowe zwiększyć swoją składkę członkowską, o tyle szereg innych bogatych krajów dzisiejsze propozycje Komisji Europejskiej uważa za nie do przyjęcia. Oszczędności żądają przede wszystkim Holandia, Austria, Szwecja i Dania.
Dla nich wcale nie jest oczywiste wypełnianie luki po Brytyjczykach. Uważają, że skoro odchodzi jeden płatnik netto, unijny budżet powinien się po prostu skurczyć. Nie bez znaczenia jest i to, że wszystkie te kraje są albo współrządzone przez populistów (jak Austria), albo ich liderzy czują na plecach oddech sił antyeuropejskich. Twarda walka o jak najniższe wydatki to świetna okazja do zdobycia punktów na krajowym podwórku. Holendrzy mówią wprost: jeśli unijny budżet się nie zmniejszy, zażądamy wzorem Brytyjczyków specjalnego rabatu. Holenderski premier w roli słynnej Margaret Thatcher? Szykują się gorące negocjacje.
Czytaj także: Unijne gry budżetowe
A ich temperatura jeszcze wzrośnie, gdy przedstawiciele państw członkowskich będą dyskutować nad innym, bardzo wrażliwym punktem. Komisja chce wprowadzić mechanizm sankcyjny i za łamanie reguł praworządności karać zabieraniem pieniędzy. Choć nikt nie mówi tego otwarcie, byłby to oczywiście cios w obecne rządy Polski i Węgier. PiS i Fidesz dziś cieszą się, że robią, co chcą, a Bruksela krytykuje, gani, nawołuje do poprawy, ale nie może im zabrać ani euro. Taka bezkarność ma się skończyć. Zwłaszcza Niemcy stawiają sprawę jasno: chętnie zapłacimy więcej w przyszłości, ale tylko pod warunkiem, że będą sankcje finansowe dla tych, którzy nie respektują unijnych reguł praworządności.
Polska dostanie solidny zastrzyk finansowy z UE?
Ten punkt będzie oczywiście bardzo trudny do przełknięcia dla polityków PiS. Tymczasem projekt unijnego budżetu w zasadzie powinniśmy popierać, nawet jeśli nie wiemy na razie, jaka kwota przypadłaby Polsce. Cięcia w tak ważnych dla nas polityce rolnej i funduszach strukturalnych są niewielkie, zaledwie kilkuprocentowe. Skoro zaś cały budżet ma urosnąć, a Polska pozostaje jednym z najbiedniejszych unijnych państw (choćby dlatego, że do Wspólnoty nie wchodzą kolejne kraje ze Wschodu i z Bałkanów), to nasz kraj ma szansę znowu na bardzo solidny zastrzyk finansowy.
Czytaj także: Rewolucja w unijnym budżecie. A co z Polską?
Dylemat polskiego rządu jest zatem poważny. Jeśli nie zaakceptuje mechanizmu sankcyjnego, musi szukać sojuszników wśród krajów, którym zależy na jak najmniejszym unijnym budżecie. Łamaniem praworządności w Polsce się specjalnie nie przejmują, skoro chcą osłabiania integracji. Tyle że przecież cięcia w polityce spójności czy we wsparciu dla rolnictwa to ostatnie, czego chcemy.
Z drugiej strony są Niemcy i Francja, starające się pogłębiać integrację i gotowe do większych wydatków, tak bardzo leżących w polskim interesie, ale wymagające czegoś w zamian – zachowania reguł państwa prawa. To z nimi powinno nam być po drodze. Ale czy będzie?