Artykuł w wersji audio
Na początku miało być tylko dobrze i pięknie. Trochę, jak w romantycznej komedii „Holiday”. W filmowej opowieści dwie młode kobiety zamieniają się domami, by spędzić Boże Narodzenie z dala od życiowych problemów. W efekcie posiadaczka małego domku na angielskiej prowincji ląduje w słonecznej Kalifornii, w wypasionej willi właścicielki agencji reklamowej. Ta zaś przyjeżdża do tonącego w śniegu domku. Dzięki tej zamianie bohaterki zdobywają nowe doświadczenia, poznają nowych ludzi, rodzą się miłości i przyjaźnie. A wszystko za sprawą portali, które łączą ludzi z różnych zakątków świata.
Takie zamiany domami, przyjmowanie turystów do wolnego pokoju w prywatnym mieszkaniu, zabieranie pasażerów na wolne miejsca w aucie, gdy jedziemy w podróż, pożyczanie innym własnego samochodu, bo nie jest akurat potrzebny i szkoda, by bezczynnie stał na parkingu, dzielenie się miejscami parkingowymi, systemy rowerów miejskich, wypożyczanie odzieży, zwłaszcza ekskluzywnej i na wielkie okazje, użyczanie niewykorzystanych fragmentów ziemi amatorom ogrodnictwa i wiele innych działań – wszystko to nazwano gospodarką współdzielenia (sharing economy) i uznano za przyszłość ludzkości.
Współdzieleniu, wymianie usług i przysług sprzyja dziś ogromna łatwość kontaktowania się tych, którzy coś mają, z tymi, którzy czegoś potrzebują. Ale także preferencje pokolenia milenialsów, które weszło w dorosłe życie bez przekonania, że kluczem jest posiadanie. Przedstawiciele starszych generacji też nierzadko czują się przytłoczeni obowiązkami, które wiążą się z własnością (pilnowanie, serwisowanie, koszty utrzymania itp.). A gdy jest to własność na kredyt, z koniecznością spłaty. Stąd renesans idei współużytkowania, pożyczania, dzielenia się z innymi.
Wszechobecną wcześniej pochwałę własności zastąpiła wizja pożytków ze współdzielenia. Jej propagatorzy wskazują, że współdzielenie pozwala lepiej wykorzystać tzw. uśpione zasoby. Na przykład jeśli część osób nie wyjedzie na miasto swoimi autami, tylko się z kimś zabierze, to zyska środowisko. Jeśli turysta przenocuje nie w hotelu, a w czyimś prywatnym mieszkaniu, to dzięki bezpośrednim kontaktom lepiej pozna realia miejsca, które odwiedza. Druga strona będzie miała z tego też kontakt i jakieś pieniądze. W poważnych opracowaniach można znaleźć pytania: po co taksówki, skoro w dużym mieście zawsze można znaleźć posiadaczy aut gotowych przewieźć pasażerów. Po co hotele, skoro są ludzie gotowi udostępnić mieszkania tym, którzy ich potrzebują, po co banki itd.?
Jeremy Rifkin, amerykański ekonomista i politolog, w książce „Społeczeństwo zerowych kosztów krańcowych” obwieścił zmierzch kapitalizmu w znanej nam wersji, nadejście nowej ery, wolnej od wpływu sił rynku, przejście do wspólnoty współpracy, w której ludzie będą się dzielili lub wymieniali dobrami i usługami. Miejsce korporacji ma zająć przedsiębiorczość społecznościowa, wywodząca się z organizacji non profit. W połowie tego stulecia albo nawet wcześniej w tym sektorze ma pracować większość ludzi. „Dynamika przechodzenia od ery kapitalistycznej do ery współpracy rośnie w każdym regionie świata – pisze Rifkin. – Miejmy nadzieję, że zdążymy uzdrowić biosferę i stworzyć bardziej sprawiedliwą, ludzką i zrównoważoną światową gospodarkę w pierwszej połowie XXI wieku”.
Cena idei
Brzmi optymistycznie, ale problemy pojawiają się już na poziomie definicji: czym jest gospodarka współdzielenia. Sprawa jest prosta, gdy w grę wchodzi zabranie ze sobą w podróż pasażerów w zamian za zwrot kosztów paliwa (serwis BlaBlaCar), albo skrzyknięcie grupy ludzi, żeby kupować świeże produkty od sprawdzonego wytwórcy (OdRolnika.pl, LokalnyRolnik.pl). Wątpliwości nie budzą wyrosłe z idei „banku czasu” portale służące wymianie umiejętności (Skilltrade.org), dóbr, usług i umiejętności (Wymiennik.org).
Skilltrade operuje punktami. Dzięki temu uczestnicy wymiany nie są skazani na barter. W Wymienniku punkty nazywają alterkami (od alternatywnej waluty). „Kiedy bierzesz coś z Wymiennika – objaśniają prowadzący portal – nie zaciągasz długu u osoby, która przekazała ci rzecz lub wyświadczyła przysługę. Twoje zobowiązanie dotyczy całej społeczności, więc możesz wypełnić je później, dając coś od siebie komuś zupełnie innemu”. Ktoś za 40 alterek oferuje sesję jogi śmiechu. Komuś przy gotowaniu wychodzi więcej jedzenia. Zachęca, by dowiedzieć się, co gotuje, i dołączyć do obiadu (dania bezmięsne) za 20 alterek. Są chętni, by za alterki zaopiekować się zwierzętami (u właściciela) albo naprawić rower. Naprawiacz podjedzie w granicach Warszawy. Na portalu zarejestrowanych jest 3305 kont. Na podobnej zasadzie na Brainly.pl uczniowie mogą skorzystać z pomocy w odrabianiu zadań domowych. JadeZabiore.pl – umożliwia dostarczanie paczek z pominięciem wyspecjalizowanych firm, dzięki kierowcom jadącym w dane miejsce. Do gospodarki współdzielenia zaliczane są też najrozmaitsze wypożyczalnie (rowerów, skuterów, samochodów, ciuchów, zabawek, narzędzi) oraz finansowanie społecznościowe (crowdfunding). Uczestnikami wymiany usług i dóbr są zarówno osoby prywatne, jak i firmy. To dodatkowo komplikuje sytuację. Trudno odróżnić to, co faktycznie jest nową jakością, od tego, co jest klasycznym biznesem, który przywdział taką szatę i korzysta z dobrego PR, jaki towarzyszy współdzieleniu.
Specjaliści, próbując to uporządkować, mnożą pojęcia bliskoznaczne, przypisują do nich różne przedsięwzięcia, które trudno zmieścić w formule ekonomii współdzielenia. Ale obraz wcale nie staje się bardziej klarowny. – Bada się to bardzo ciężko, bo nie mamy statystyk. Te, które są, nie przystają do tej nowej gospodarki – mówi dr hab. Małgorzata Poniatowska-Jaksch, prof. Szkoły Głównej Handlowej. – W nowszych opracowaniach kwestia ideologiczna związana ze współdzieleniem gdzieś zniknęła. W jej miejsce weszła cena. Dziś głównie ona się liczy. Wymiar społeczny schodzi na dalszy plan.
Gdzie przebiega linia demarkacyjna, która oddziela biznes od gospodarki współdzielenia? Według prof. Poniatowskiej-Jaksch granicę wyznaczają pieniądze. Ze współdzieleniem z całą pewnością mamy do czynienia wtedy, gdy w grę wchodzi działalność non profit. Jej zdaniem Uber czy Airbnb – platformy, które stały się symbolami cyfrowej rewolucji – z gospodarką współdzielenia mają niewiele wspólnego. To klasyczny model biznesowy, w którym chodzi o maksymalizację zysku.
Cyfrowi konkwistadorzy
Badaczka mówi o „destrukcyjnej innowacji”, która w otoczeniu biznesowym powoduje zarówno skutki negatywne, jak i pozytywne. Poniatowska-Jaksch z pewnym dystansem odnosi się do krytyki rekinów podczepionych pod współdzielenie, gdyż sprowadza się ona głównie do zarzutu nieuczciwej konkurencji. Wytaczanego chociażby pod adresem Ubera (brak licencji, taksometrów, kas fiskalnych obowiązujących taksówki). Badaczka uważa, że łamiąc dotychczasowe reguły gry, destrukcyjne innowacje wymuszają na tradycyjnych firmach także pozytywne zmiany. – One nie są na rękę zwłaszcza tym, którzy zastygli na wcześniejszym etapie rozwoju – stwierdza. – Plusem Ubera jest to, że taksówki zaczęły się przestawiać. Przedtem na rynku działały mafie taksówkowe. Ludzie czuli się niejednokrotnie oszukani. O rozliczeniach bezgotówkowych można było zapomnieć.
Do cieni, w przypadku Ubera, prof. Poniatowska-Jaksch zalicza przede wszystkim niejasność zasad zatrudnienia pracowników, pomieszanie pracy najemnej z samozatrudnieniem. Platforma pobiera prowizję od każdego przejazdu, nie ponosząc odpowiedzialności. Jednocześnie dyktuje kierowcom warunki pracy – określa wymogi dotyczące samochodu, steruje cenami (podnosi je, gdy jest dużo potencjalnych pasażerów, a kierowcy się nie kwapią, by wyruszyć do miasta). Trudno mówić o uruchamianiu uśpionych zasobów. Łatwo o przyroście śmieciowych miejsc pracy. Aut wożących pasażerów po miastach, do których wszedł Uber, nie ubyło, lecz przybyło. Mytaxi.com, która weszła do Polski w 2012 r. (wcześniej niż Uber), ma kierowców z licencją. Niedawno w swojej aplikacji wprowadziła opcję, która pozwala nieznającym się pasażerom jadącym w tym samym kierunku skorzystać z taksówki i podzielić się opłatą za wspólną część kursu. Ciekawe, czy się to przyjmie.
Non profit jest piękne, ale biznes szybszy. W branży hotelarsko-turystycznej największe zamieszanie powoduje wspomniany już portal Airbnb, zarejestrowany w 2008 r. Początek Airbnb dały 3 materace, które dwaj przedsiębiorczy studenci z San Francisco Brian Chesky i Joe Gebbia zaoferowali uczestnikom organizowanej w ich mieście konferencji. Nocleg ze śniadaniem wycenili na 80 dol. od osoby. Oferta znalazła nabywców, więc Chesky i Gebbia założyli prostą stronę internetową.
Przed Airbnb były inne serwisy noclegowe, chociażby Couchsurfing.org. Założył go kilka lat wcześniej programista-idealista Casey Fenton. Couchsurfing opierał się na wolontariacie i działał non profit. Ale nie wytrzymał presji rynku i został skomercjalizowany. Natomiast młodszy od niego portal Airbnb, komercyjny od urodzenia, w 2016 r. wyceniono na ok. 25 mld dol., czyli więcej niż choćby sieć hoteli Marriott, która działa od 1927 r.
Rozwój Airbnb prześledziły dr hab. Elżbieta Nawrocka i dr Daria Jaremen z Uniwersytetu Ekonomicznego we Wrocławiu, zajmujące się gospodarką turystyczną. Do końca 2016 r. różne fundusze inwestycyjne wpompowały w portal blisko 4 mld dol. W 2009 r. przez Airbnb dokonano 100 tys. rezerwacji, dwa lata później – 4 mln. Wedle prognoz w 2020 r. liczba rezerwacji na Airbnb może wynieść 193 mln. W pierwszych 8 latach średni przyrost wynosił 290 proc. rocznie, teraz do 2020 r. ma oscylować wokół 30 proc. rocznie. Aż 42 proc. pokoi, mieszkań i domów oferowanych przez platformę znajduje się w Europie, 36 proc. w USA.
Wiele mówi kierunek zmian. Początkowo w ofercie Airbnb przeważały noclegi w mieszkaniach dzielonych z gospodarzem lub innymi gośćmi. Obecnie dominują oddzielne domy lub apartamenty, porównywalne do tych, jakie oferują hotele. Badaczki odnotowały, że portal, ukierunkowany przede wszystkim na indywidualne podróże turystyczne, w 2016 r. przy pomocy różnych udogodnień zaczął zabiegać także o podróżujących w celach biznesowych.
Ceny pokoi są niższe niż w hotelach, i to znacznie (30–42 proc., zależnie od lokalizacji). Porównanie z największymi sieciami hotelowymi świata wykazuje dynamikę rozwoju, o jakiej tradycyjne hotele nawet nie mogą marzyć. W ciągu dwóch lat marka Airbnb pod względem liczby pokoi poprawiła swoją pozycję w rankingu z siódmej na drugą, a pod względem wartości rynkowej z czwartej na drugą. W niedalekiej przyszłości może stać się globalnym liderem rynku hotelarskiego, choć całkiem niedawno królował pogląd, że tradycyjna branża hotelarska nie ma się czego obawiać. Była mowa o niszowym uzupełnieniu rynku.
Nie wylewać dziecka
Początkowo Airbnb uruchomił uśpione prywatne zasoby, obecnie jednak po prostu je powiększa. Osoby prywatne, firmy oraz fundusze inwestycyjne wykupują lokale mieszkalne od deweloperów albo z rynku wtórnego i praktycznie zmieniają ich funkcję – z mieszkaniowej na hotelową, bardziej rentowną. Nierzadko dzieje się to kosztem wynajmu długoterminowego, z którego korzystają ludzie nieposiadający własnych mieszkań. W domach lokale do mieszkania mieszają się z tymi pełniącymi funkcję hotelową. Pogarsza to komfort życia (POLITYKA 37/17). Chodzi nie tylko o kłopoty z gośćmi z zacięciem imprezowym, także o relacje sąsiedzkie, które trudno budować, gdy w domu duża część mieszkań funkcjonuje jak hotel.
Problem dotyczy głównie miast atrakcyjnych turystycznie. W grudniu 2017 r. wicemer Paryża sygnalizował, że w ciągu 5 lat aż 20 tys. mieszkań w stolicy Francji zostało przekształconych w kwatery dla turystów. Sam Airbnb ma w swojej puli 65 tys. kwater w tym mieście. Miasta (od Nowego Jorku, przez Barcelonę, Londyn, Paryż, Berlin, po Helsinki) bronią się, wprowadzając różne regulacje dla posiadaczy mieszkań, którzy chcą przyjmować turystów – płatne licencje, limity czasowe, wymóg rejestracji, kary za najem na krócej niż 3 miesiące. Np. w Barcelonie, żeby to robić, trzeba wykupić licencję (za 600–3000 euro).
Hotele obowiązują różne restrykcyjne wymagania – przeciwpożarowe, sanitarne i in. Rodzą koszty, od których wynajem turystyczny jest wolny. Powstają całe aparthotele, które udają mieszkania i jako takie płacą mniejsze daniny. Niedawno obiekt tego typu został zdemaskowany w Gdańsku.
Do tego dochodzi kwestia podatków, różnych luk, które pozwalają ich unikać. Widać morze problemów do rozwiązania. Milowy krok wykonał w grudniu 2017 r. Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej, który uznał, że Uber świadczy usługę przewozu, a nie – przy czym obstawał – usługę elektroniczną. Pozwala to państwom członkowskim potraktować tę ponadnarodową firmę jak korporację taksówkarską, podlegającą prawu, jakie obowiązuje w danym kraju.
Widać też, że nikt nie chce wylać dziecka z kąpielą. Stąd wytyczne unijne, by pozostawić jakieś pole dla osób fizycznych. Rozgraniczyć to, co okazjonalne, od tego, co profesjonalne (na przykład przez wyznaczenie limitu finansowego). Żeby nie stwarzać zapór tym, którzy od wielkiego dzwonu parę groszy dorobią.
Ważki postulat znalazł się w opinii wydanej przez Europejski Komitet Regionów: „należy przeanalizować i uznać nie tylko finansowe korzyści gospodarcze, ale także zysk i oszczędności, jakie gospodarka dzielenia generuje w dziedzinie ochrony środowiska i w dziedzinie społecznej. Komitet proponuje więc, aby określić najlepszy sposób badania i monitorowania bogactwa powstałego w wyniku dzielenia się, które tym samym będzie mogło zostać uznane za aktywny element gospodarki o obiegu zamkniętym”.
To przypomnienie o wartościach, które jakby zniknęły z pola widzenia, przesłonięte przez gigantów na sterydach. Gdyby liczyć w ten sposób, to być może okaże się, że największym bogactwem, jakie do tej pory powstało w ramach dzielenia się, jest stworzona non profit Wikipedia.