Cezary Kowanda: – Jeździ pan volkswagenem z silnikiem diesla?
Jack Ewing: – Nie, skąd.
Czyli nie napisał pan książki „Szybciej, wyżej, dalej” (o aferze spalinowej Volkswagena) z chęci osobistej zemsty?
Z pewnością nie. Prywatnie mam audi, ale na benzynę, czyli model, w którym nie było zainstalowanego oprogramowania fałszującego dane o emisji spalin. Jestem amerykańskim dziennikarzem mieszkającym od ponad 20 lat w Niemczech. Od 2010 r. pracuję jako europejski korespondent gospodarczy dla „New York Timesa”. Od początku śledziłem, jak ten skandal rozwijał się po obu stronach Atlantyku.
A rozwijał się i rozwija zupełnie inaczej. W USA surowe wyroki dla pracowników koncernu i wielomiliardowe odszkodowania dla klientów, a w Europie fala powszechnego oburzenia i niewiele konkretów. Jak to wyjaśnić?
Powodów jest wiele. Zacznijmy może od wyroków. Dwóch byłych pracowników Volkswagena, inżynier James Liang, a ostatnio menedżer Oliver Schmidt, zostało skazanych w USA na kilka lat więzienia. Wyroki były nawet surowsze, niż żądał prokurator. Przeciwko kilku innym niemieckim menedżerom toczy się śledztwo, ale oni są chwilowo bezpieczni, bo przebywają w ojczyźnie. W Niemczech mamy na razie jednego ważnego menedżera – Wolfganga Hatza – w areszcie. Nawet jeśli i tu zapadną wyroki, z pewnością nie będą tak surowe. A to dlatego, że filozofia działania wymiaru sprawiedliwości jest zupełnie inna. W Ameryce, dużo bardziej niż w Europie, ma on funkcję odstraszającą. Jesteś winny? Należy ci się zatem przykładna kara.
Można jednak odnieść wrażenie, że Volkswagena w USA traktuje się wyjątkowo surowo. Czy to jakiś element antyeuropejskiej krucjaty, prowadzonej przez Donalda Trumpa?