„Religia jest westchnieniem uciśnionego stworzenia, sercem nieczułego świata, jest duszą bezdusznych stosunków. Religia jest opium ludu” – napisał prawie 180 lat temu początkujący publicysta ekonomiczny Karol Marks. Jego ostra jak nóż krytyka porządku kapitalistycznego miała dopiero powstać. Na razie młody 25-letni wilczek ostrzył sobie dopiero ząbki. Buntując się przeciwko temu, co go w otaczającym świecie mierziło: paternalistycznej i wspierającej klasowy wyzysk władzy. Władzy, której filarami był wówczas antydemokratyczny sojusz tronu, kapitału i właśnie ołtarza. Taki mieliśmy klimat w Europie Hohenzollernów, Romanowów i Habsburgów.
Marks broni opium ludu
Kontynuatorzy myśli Marksa (choćby Włodzimierz Lenin) wzięli jego „opium ludu” i dodali słówko „dla”. Różnica niby niewielka. Ale jednak znacząca. Bo „opium dla ludu” niesie ze sobą przecież jednoznacznie negatywny przekaz. W tym rozumieniu religia to nic innego, jak sposób na narkotyzowanie biednych, uciśnionych i wykluczonych. Wbrew ich interesowi. A w ostatecznym rozrachunku również na ich szkodę. Nic dziwnego, że tak przedstawiana religijność była dla marksistów-leninistów śmiertelnym wrogiem. Zabobonem, który trzeba jak najszybciej wyplenić. Albo po dobroci (poprzez powszechny system racjonalistycznej edukacji). A jak się nie uda, to i nagą siłą.
Tylko czasem ktoś na lewicy przypominał nieśmiało, że w tym nachalnie paternalistycznym ateizmie ulotniła się gdzieś cała figlarność marksowego porównania wiary do opium. Które można przecież (oczywiście przy odrobinie dobrej woli) czytać jak wyraz… podziwu Marksa dla religijności. Uznania, że na tym trudnym dla maluczkich świecie wiara bywa często jedynym azylem od znoju, szarej codzienności i beznadziei ekonomicznego ucisku.