Dominika Wielowieyska twierdzi, że głodówka powinna służyć tylko obronie wartości fundamentalnych. A postulaty ekonomiczne do takich nie należą. Owszem, należą.
To spięcie pojawia się za każdym razem, gdy pokolenie dojrzewające politycznie w okresie transformacji, albo wręcz transformację robiące, rozmawia o Polsce z ludźmi młodszymi o dekadę czy nawet dwie. „Nie podoba nam się wiele rzeczy w Polsce, którą urządziliście!” – mówią ci młodsi. „No to dość gadania. Weźcie sprawy w swoje ręce i to zmieńcie” – słyszą w odpowiedzi. Więc zakasują rękawy i próbują robić po swojemu. „Ale nie tak, gamonie! Nie w ten sposób! Wy nic nie rozumiecie!” – denerwują się wtedy Wielowieyska i inni. Ci inni nawet bardziej, bo akurat publicystka „GW” w swoim pokoleniu należy do tych z najbardziej otwartą głową.
Młodsi i starsi się nie rozumieją
Kłótnia powtarza się jednak z nadzwyczajną regularnością. Zapalnikiem bywa stosunek do PiS. Do reprywatyzacji. Do podatków. Do sądów. Awantura kończy się poczuciem głębokiego niezrozumienia. Starsi myślą, że młodsi mają (w najlepszym wypadku) ograniczone horyzonty: nie znają historii, życia albo są po prostu naiwni. Młodsi uważają odwrotnie, że to starsi się odkleili i często już nawet nie chce im się strzępić języka na tłumaczenie po raz setny tego samego. Dialog zamiera coraz bardziej. Nawet na redakcyjnych korytarzach „Gazety Wyborczej” czy POLITYKI „młodsi” i „starsi” mijają się z coraz większym poczuciem wzajemnego niezrozumienia.
Przyczyna leży oczywiście w odmiennej hierarchii priorytetów wynikających z doświadczeń życiowych. Twórcy III RP niemal w całości wywodzili się z jednego pnia. Czyli ze zbuntowanej peerelowskiej inteligencji, dla której sprawy ekonomiczne nigdy nie były priorytetowe. Owszem, Polska Ludowa (zwłaszcza w swej schyłkowej fazie) czasem i ich doświadczała niedoborami na rynku. Ale z drugiej strony przez cały czas dawała fundamentalną egzystencjalną stabilność. Peerelowscy buntownicy na żadnym etapie nie musieli się więc obawiać o brak pracy albo troskać widmem głodowej emerytury. Nie musieli drżeć, że nie będzie ich stać na zapewnienie dzieciom solidnej edukacji. Nie patrzyli, jak im w siłę rośnie frank szwajcarski.
Mogli się więc skupić na tym, co ich w PRL naprawdę bolało. Czyli na braku wolności politycznych. O te wolności więc się bili. I słusznie. Gdyby jednak w maju 1977 r. w czasie głodówki KOR w kościele św. Marcina ktoś ich pouczał, że prawdziwe głodówki to się robi o fundamentalne sprawy bytowe, toby pewnie zareagowali wzruszeniem ramion. Albo jeszcze gorzej.
Realny socjalizm dawno się skończył
Nie można również zapominać o tym, że dla części dawnej opozycji transformacja ułożyła się bardzo dobrze. Również finansowo. Nie piszę tego, by komukolwiek odmawiać prawa do ekonomicznego sukcesu. Efektem ubocznym takiego sukcesu bywa jednak odmienne ułożenie hierarchii priorytetów. Wedle zasady „syty głodnego nie zrozumie”. A przynajmniej będzie musiał się bardzo wysilić, żeby zrozumieć. Pewnie również dlatego po roku 1989 dla szeroko rozumianego środowiska Dominiki Wielowieyskiej temat kapitalizmu rodzącego nagą przemoc ekonomiczną nigdy nie stał się czymś, o co godnie i właściwie jest się bić. Przez lata przyjmowało to postać narzekań publicystki „GW” (i jej kolegów po piórze) na roszczeniowe postawy Polaków czy na krążące nad Polską widma populizmu. Dziś mamy to samo w formie pełnej zniesmaczenia przygany, że spora część społeczeństwa „sprzedała PiS-owi swoją wolność za 500+”.
Kto ma rację w tym sporze? Ja stoję jednak po stronie tych młodszych. Poza oczywistą przynależnością pokoleniową mam jeszcze jeden argument natury pragmatycznej. Brzmi on tak: realny socjalizm już dawno się skończył. Kapitalizm trwa i nie wygląda na to, żeby miał się zmienić. Siłą rzeczy problemy materialne (pensje, obciążenie pracą, emerytura, poziom usług publicznych) nie znikną więc z naszego życia. Przeciwnie. Patrząc na kierunek, w którym zmierza tzw. późny kapitalizm i towarzysząca mu globalizacja, można pokusić się o przepowiednię, że takich kryzysów będzie coraz więcej. Bo godnej pracy jest na świecie mało. A będzie jeszcze mniej.
W 2012 roku na Uniwersytecie Wirginii w USA 18 studentów (w tym jeden grający w renomowanej uczelnianej drużynie futbolu) podjęło strajk głodowy, żeby zwrócić uwagę na fatalne warunki płacowe zatrudnionego tam personelu technicznego. W roku 2009 czarny amerykański aktywista (wówczas już po siedemdziesiątce) podjął głodówkę mającą wymusić na prezydencie Obamie bardziej aktywną i prospołeczną politykę walki z recesją gospodarczą. Polski protest medyków dobrze się w to wpisuje. Przy całym szacunku dla zasłużonych dla obalenia PRL polskich opozycjonistów wspomniane tu protesty o podłożu ekonomicznym nie wydają mi się mniej autentyczne, mniej uzasadnione ani mniej potrzebne od niegdysiejszych głodówek Macierewicza czy Michnika.