Od początku było wiadomo, że forsując nowy podatek drogowy, PiS idzie na zderzenie z własnym elektoratem. I to zderzenie samochodowe. Skutki nowego podatku poczuliby natychmiast wszyscy kierowcy. Podwyżka ceny litra benzyny o 25 groszy byłaby zauważalna i odczuwalna przez miliony osób. Najboleśniej doświadczyliby go mniej zarabiający z Polski B, dla których własny samochód, choćby kilkunastoletni, jest szansą na dojazd do pracy i normalne życie. Wielu z nich głosowało na dobrą zmianę. Nie tak ją sobie jednak wyobrażali.
Podatek szczególnie uderzał po kieszeni właścicieli samochodów zasilanych autogazem. W sumie był to podatkowy koktajl Mołotowa, zdolny rozpalić do czerwoności nawet najwierniejszy elektorat. Świadomość tego faktu długo nie docierała do najważniejszych ludzi w partii i rządzie. Projekt ustawy o Funduszu Dróg Samorządowych, choć był firmowany przez grupę posłów PiS, w rzeczywistości był projektem rządowym.
Droga Funduszu Dróg Samorządowych
Minister infrastruktury mówił o nim już w zeszłym roku. Powodem był niedopinający się budżet drogowy. PO zostawiła program budowy dróg, wymagający 107 mld zł, co już było dość trudne do realizacji. PiS powiększył ten program do ponad 130 mld zł i dla wszystkich stało się jasne, że pieniędzy może zabraknąć. Branża drogowa namawiała ministra infrastruktury Andrzeja Adamczyka do podniesienia opłaty paliwowej, czyli podatku na budowę dróg, już dziś zaszytego w cenie paliwa.
Minister wpadł na lepszy pomysł. Tak narodził się projekt z opłatą na Fundusz Dróg Samorządowych. Oczywiście była to ściema, bo z 5 mld zł, jakie miał rocznie dawać nowy podatek, na drogi samorządowe trafiłaby jedynie niewielka część. Per saldo samorządy mogły liczyć na dodatkowy 1 mld zł. Reszta miała zostać przeznaczona na drogi krajowe, autostrady i oczywiście swoje miał też zainkasować minister finansów w formie VAT. Podatek miał być bowiem opodatkowany.
Prezes wycofuje się z opłaty paliwowej
Projekt był firmowany jako niezależna inicjatywa poselska, bo dzięki temu nie trzeba się z niczego tłumaczyć. Raz-dwa i ustawa przegłosowana. Tym razem się nie udało, bo dyskusja nad nowym podatkiem – skokiem na pieniądze kierowców – stała się gorącym wydarzeniem medialnym. Okazała się też przygrywką do mającego nastąpić chwilę potem skoku na sądy. Choć minister Adamczyk i premier Szydło jak lwy bronili ustawy, tłumacząc, jak bardzo jest ona niezbędna, wśród parlamentarzystów PiS doszło do małego buntu.
Prezes zorientował się, że straty, jakie poniesie PiS, nie są warte tych 5 mld wpływów podatkowych. Zarządził odwrót. „Będziemy szukać innych metod na zgromadzenie środków potrzebnych na budowę. Na pewno nie będziemy sięgać do kieszeni obywateli” – zadeklarował, starając się partyjną klęskę przekuć w osobiste zwycięstwo. Odegrał klasyczną scenę z dobrym carem i złymi bojarami. A bojarzy wyszli nie tyle na złych, ile na kompletnych idiotów.