Oblicza się, że z kraju wyjechało już 10 proc. lekarzy. Z danych Naczelnej Rady Lekarskiej wynika, że ten proces przyspiesza. W ostatnim roku liczba lekarzy, którzy poprosili o zaświadczenia poświadczające kwalifikacje medyczne, wzrosła o 25 proc. Młodzi gremialnie uznają, że dłużej w chorym systemie pracować nie będą. Po sześcioletnich studiach nasze państwo – mówią – traktuje ich jak współczesnych niewolników. A na zmianę systemu się nie zanosi.
Lista postulatów lekarzy pod adresem rządu jest długa. Na czele z ustanowieniem płacy minimalnej w zawodach medycznych. Właśnie zanieśli do marszałka Sejmu obywatelski projekt ustawy, w myśl którego lekarz ze specjalizacją w swoim podstawowym miejscu pracy nie może zarabiać mniej niż trzy średnie krajowe (czyli ponad 12 tys. zł brutto). Lekarz młody, bez specjalizacji, musi mieć gwarancję płacy minimalnej na poziomie dwóch średnich krajowych, czyli ponad 8 tys. zł. Ministerstwo Zdrowia rozmów na temat tak wysokiego poziomu płac prowadzić nie zamierza. Lekarze liczą, że zmuszą je do tego pacjenci pozbawieni opieki medycznej. Na razie zebrali pod projektem ponad 200 tys. podpisów. I gremialnie wyjeżdżają.
Emeryci i seniorzy
– Polski system publicznej ochrony zdrowia funkcjonuje dzięki emerytom – stwierdził bez ogródek Andrzej Jacyna, prezes NFZ, na spotkaniu z dyrektorami wielkopolskich i dolnośląskich szpitali powiatowych. Aż 30 proc. finansowanych przez fundusz procedur wykonują lekarze, którzy przekroczyli już wiek emerytalny. Średni wiek lekarza specjalisty wynosi w kraju już prawie 55 lat.
Ale są specjalności, w których lekarze wymierają dosłownie. Mapy potrzeb zdrowotnych, które zaczęto robić jeszcze za ministra Arłukowicza, pokazują, jak bardzo dramatyczna jest sytuacja. I to nie tylko na prowincji. Na przykład na Mazowszu mediana wieku otolaryngologów dziecięcych wynosi… 72 lata. Połowa specjalistów z tej dziedziny jest starsza. W dodatku lekarze starzeją się szybciej niż pacjenci, ponieważ odchodzących nie zastępują młodzi. Luka pokoleniowa staje się coraz większa.
Do niedawna najdłużej pracującym lekarzem rekordzistą był Władysław Przybył ze Słupska, który w tamtejszym pogotowiu ratunkowym jeździł od 1951 r. Z ostatniego dyżuru w karetce zszedł przed 95. urodzinami. Częściej media donoszą, że kolejny lekarz w starszym wieku zmarł podczas dyżuru.
Do pacjentów powaga sytuacji na razie nie dociera. Rodzice z Ustki, którzy skarżyli się, że 88-letni lekarz, który przyjechał karetką do dziecka i – ich zdaniem – nie zajął się nim odpowiednio, ponieważ słabo widział, słabo słyszał oraz nie był w pełni sprawny fizycznie, uznali, że doktor powinien zostać zwolniony. I że powinna być wyznaczona górna granica wieku dla lekarza pracującego w pogotowiu. Mieli płonną nadzieję, że zastąpi go młodszy. Tyle że według projektu ustawy o ratownictwie przygotowanej przez Ministerstwo Zdrowia lekarzy w karetkach pogotowia nie będzie wcale. Mają ich zastąpić ratownicy medyczni. Na razie projekt zamrożono.
Ratownicy właśnie zaczęli protest ogólnopolski. Żądają podwyżek co najmniej takich, jakie wywalczyły, jeszcze za poprzedniego rządu, pielęgniarki. Czyli 1,6 tys. zł, rozłożonego na cztery lata (po 400 zł). Ministerstwo jest gotowe rozmawiać o połowie stawki. Ratownicy nie. Protest najpierw będzie kroczący, z wręczaniem pacjentom pogotowia ulotek informujących o głodowych zarobkach. Potem – eskalujący. – Będziemy przechodzili do ostrzejszych form. To strajki głodowe i wypowiedzenia pracy – zapowiada Roman Badach-Rogowski, przewodniczący Krajowego Związku Zawodowego Pracowników Ratownictwa Medycznego.
Pod ministrem Konstantym Radziwiłłem pali się grunt. Sam go podpalił. – Jako wiceprezes Naczelnej Rady Lekarskiej zgłaszał przecież postulaty płacy minimalnej dla lekarzy, a potem, już jako minister zdrowia, przedstawił kolegom propozycje, które daleko od nich odbiegały – twierdzi Jerzy Gryglewicz, ekspert ochrony zdrowia z Uczelni Łazarskiego. Wywołał tym frustrację środowiska i spowodował, że się zjednoczyło w Porozumieniu Zawodów Medycznych.
O tym, że lekarzy zaczyna brakować, wiemy od co najmniej kilkunastu lat. Pod względem liczby lekarzy przypadającej na 10 tys. mieszkańców Polska obsuwała się z roku na rok coraz niżej. Teraz – według danych OECD – znalazła się na ostatnim miejscu w Unii. W Europie gorzej jest tylko w Czarnogórze. Mamy ich średnio 22 i ciągle ich ubywa, podczas gdy np. w Norwegii wskaźnik wynosi około 40.
Zmęczeni dorabianiem
Od 1995 do 2008 r. drastycznie ograniczono nabór na uczelnie medyczne. Rządy często podzielały pogląd Margaret Thatcher, że większa liczba lekarzy skutkuje większym popytem na leczenie. W rezultacie brak lekarzy na Wyspach okazał się tak dotkliwy, że na gwałt trzeba było zachęcać do pracy w Wielkiej Brytanii obcokrajowców, także z Polski. Obecnie co drugi lekarz nie jest Brytyjczykiem. Ale takich warunków, jakie oferuje medykom Wielka Brytania, Polska zaproponować nie zdoła.
Z deficytu lekarzy cieszyli się także sami lekarze. Zwiększał siłę ich nacisków płacowych, w czym pierwsi zorientowali się anestezjolodzy. Im bardziej nie miał kto znieczulać pacjentów, tym bardziej ich zarobki rosły. Z czasem nie trzeba było nawet strajkować. Dyrektorowi szpitala wystarczała świadomość, że brak specjalistów może odbić się na wysokości kontraktu. Doświadczonych lekarzy podkupywały też placówki prywatne. Obecnie możliwości dorabiania są niemal nieograniczone.
W Polsce rocznie diagnozuje się 160 tys. nowych pacjentów z chorobą nowotworową. – Ma ich leczyć zaledwie 840 onkologów, bo tylko tylu jest lekarzy tej specjalności, i zaledwie 200 radioterapeutów – wylicza prof. Cezary Szczylik. Państwo wydało ciężkie pieniądze na zakup akceleratorów, ale brakuje specjalistów do ich obsługi. Więc poszukujący onkologa radioterapeuty warszawski szpital MON zaoferował trzyletni kontrakt w wysokości 1 mln zł. Kontrakt, oczywiście, nie wyklucza możliwości dorabiania.
Polski lekarz pracuje przeciętnie w trzech miejscach – stwierdza prof. Romuald Krajewski, wiceprezes Naczelnej Rady Lekarskiej. Średnio 60 godzin w tygodniu. Ale co najmniej kilkanaście procent doktorów leczy nas ponad 120 godzin w tygodniu! Norma unijna wynosi 48 godzin, ale polscy lekarze świetnie wiedzą, jak ją omijać, a ich szefowie – jak tego nie dostrzegać.
Doktor najpierw przychodzi do szpitala, w którym ma etat (coraz rzadziej). Potem w tym samym szpitalu może mieć kilkudniowy nawet dyżur, bez przerwy, jako firma. O bezprawnym wydłużaniu czasu pracy lekarzy jako pierwsza, jeszcze w 2014 r., zaalarmowała Państwowa Inspekcja Pracy. Skontrolowała 300 szpitali i w co piątym stwierdziła łamanie przepisów. Rekordzistą okazał się neurolog, który bez przerwy dyżurował 175 godzin.
Kiedy za badanie czasu pracy lekarzy zabrała się Najwyższa Izba Kontroli, rekordzistów już było wielu. Łamanie prawa pracy stwierdzono w ponad połowie szpitali. Głośno robi się wtedy, gdy lekarz na dyżurze umrze. Jak w przypadku lekarki z Białogardu, która dyżurowała cztery dni bez przerwy. Śledztwo wykazało jednak, że w jej organizmie znaleziono substancję przeciwbólową, a więc nie była to śmierć z przepracowania. To wtedy minister Konstanty Radziwiłł uświadomił nam, że wybór pacjentów nie polega na tym, że mogą się leczyć u lekarza przepracowanego albo wypoczętego. Lekarz może być przepracowany albo żaden.
Według badań amerykańskich u lekarzy pracujących powyżej 77 godzin w tygodniu liczba błędów medycznych wzrasta o 36 proc. Dotyczą nieprawidłowej oceny stanu pacjenta, błędnej diagnozy, pomyłek w wyborze leków oraz w ich dawkowaniu. Skutki mogą być śmiertelne.
Na etacie za złotówkę
Coraz częściej pojawiają się opinie łączące drastyczny brak lekarzy z marną w Polsce skutecznością leczenia. Takie jak te z portalu medexpress.pl. Brak hematologów powoduje, że średni odsetek 5-letnich przeżyć polskich pacjentów z przewlekłą białaczką limfocytową jest o 18 proc. niższy niż średnia w Europie.
Najszybciej ubywa lekarzy rodzinnych, średnio 79 rocznie. Prof. Romuald Krajewski wieszczy też szybki odpływ internistów i pediatrów. Na liście deficytowych specjalności jest także neonatologia, endokrynologia, anestezjologia, chirurgia. W ciągu ostatnich 10 lat przybywało natomiast kardiologów, średnio 29 rocznie.
Dziury łata się rozpaczliwie, obniżając wymagania. Interniści leczą w specjalnościach, których nie opanowali. Za internistów pracują młodzi lekarze bez specjalizacji. Nierzadko – za darmo. Dyrektorzy chronicznie niedofinansowanych szpitali poprawiają ich sytuację finansową, przedstawiając młodym usiłującym dostać się na rezydenturę (umożliwia uzyskanie specjalizacji) propozycje nie do odrzucenia – etat… za złotówkę. Jeśli ktoś na pracę za darmo się nie godzi, o rezydenturze może zapomnieć.
Dzień pracy młodego lekarza w polskim szpitalu wygląda więc tak: – Rano praca w szpitalu na etacie za złotówkę – relacjonuje Joanna Matecka, stażystka w szpitalu powiatowym w Grójcu, którą Porozumienie Lekarzy Rezydentów uczyniło nieformalną rzeczniczką. – Ponieważ jednak z czegoś trzeba żyć, w tym samym szpitalu po godz. 15 można brać dyżury. Przepisy nakazują, że 3–4 w miesiącu, ale z tego trudno wyżyć. Nierzadko więc trzeba się godzić na tzw. klauzulę opt-out umożliwiającą obejście prawa pracy. Za godzinę dyżuru dostaje się około 20 zł na rękę. Jeśli zdecyduje się na kontrakt, to nawet 60.
Młodymi lekarzami zapycha się też dziury w POZ (podstawowa opieka zdrowotna), czyli u lekarzy rodzinnych, których brakuje. Pacjenci nie są świadomi, że leczy ich lekarz bez specjalizacji z medycyny rodzinnej. Nie wolno mu (na razie?) przyjmować dzieci, ale przecież pediatrów też brakuje. Chorzy, którzy w nagłych przypadkach, po południu i w nocy, udadzą się do tak zwanej nocnej pomocy lekarskiej, z reguły także mogą liczyć tylko na pomoc młodych, bez specjalizacji. Podobnie jak na szpitalnych oddziałach ratunkowych.
Zdaniem Joanny Mateckiej lekarz po studiach, na etacie za złotówkę, biorący dyżury w szpitalu, a nocą w NPL (nocna pomoc lekarska), może wyciągnąć nawet 10 tys. zł. Tyle że czasu na własne życie już nie ma. Więc agencje rekrutujące polskich lekarzy do pracy w szpitalach niemieckich, angielskich, szwedzkich czy norweskich wszystko zrobią za nich: zorganizują rozmowę kwalifikacyjną z przyszłym pracodawcą, zapłacą za kursy językowe i doszkalające, zorganizują przeprowadzkę, nawet poszukają pracy dla współmałżonka. Na początek, w ramach etatu, gwarantują 2,4 tys. euro. Tylko się spakować.
Młodzi sfrustrowani
Żeby zniechęcić młodych lekarzy do zarobkowej emigracji, wicepremier Gowin rzucił pomysł, aby studia medyczne były płatne. Jeśli ktoś zechce po studiach wyjechać, niech zapłaci. Albo odpracuje. Rząd pomysłu na razie nie podchwycił. Nie jest pewien reakcji suwerena. Ale młodzi się nie przestraszyli. Niektórzy już przecież za naukę płacą. – Po kilkanaście tysięcy złotych za semestr, całe studia kosztują od 120 do 180 tys. zł – wylicza Joanna Matecka. I tak się opłaci.
Kształcenie lekarzy przestało być domeną uczelni publicznych. Najpierw monopol uniwersytetów medycznych przełamał Uniwersytet Warmińsko-Mazurski w Olsztynie. Studiować medycynę za pieniądze można m.in. w Krakowskiej Akademii im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego. Od tego roku startuje też Uczelnia Łazarskiego w Warszawie. Kształcenie lekarzy może być dobrym biznesem, o jedno miejsce bije się ciągle po kilkanaście osób.
Chętnych do otwierania kierunków medycznych na uczelniach niemających dotąd z kształceniem lekarzy nic wspólnego przybywa. Uprawnienia zdobył Uniwersytet Rzeszowski, Uniwersytet Jana Kochanowskiego w Kielcach, a nawet w Radomiu. Na kształceniu lekarzy na miejscu bardzo też zależy samorządom borykającym się z brakiem lekarzy. Wicemarszałek woj. opolskiego Roman Kolek żali się, że mieszkańcy regionu, którzy studiowali w innych miastach, po studiach już na Opolszczyznę nie wracają.
Sprawa nie jest jednak wcale jednoznaczna. Przeciwko prywatyzacji studiów medycznych, ale też przeciwko tworzeniu kierunków lekarskich przez szkoły państwowe, regularnie wypowiada się Konferencja Rektorów Akademickich Uczelni Medycznych. Uważa, że aplikujące uczelnie nie gwarantują odpowiedniej jakości kształcenia. Bardzo ostro wypowiadał się m.in. prof. Janusz Moryś z Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego. „Miałem okazję zapoznać się z niektórymi wnioskami i… włos się na głowie jeży. Wskazywana baza szpitalna to najczęściej szpitale powiatowe, które nigdy nie prowadziły dydaktyki medycznej. Kadra medyczna, czy kadra nauczycieli samodzielnych, to są najczęściej emerytowani pracownicy, gdzie średnia wieku w jednej ze szkół, której wniosek miałem okazję oglądać, wynosiła 81 lat. Czyli krzywa przeżycia nie gwarantowała utrzymania minimum kadrowego do zakończenia studiów przez studentów, którzy rozpoczną sześcioletnie studia na kierunku lekarskim”.
Według Naczelnej Rady Lekarskiej deficyt lekarzy przestanie się pogłębiać dopiero wtedy, gdy studia medyczne rocznie będzie kończyć o 400–600 osób więcej niż obecnie (w 2015 r. było to 3725 osób). Ale nawet większy nabór na studia problemu nie rozwiąże, dopóki nie zmieni się system rozdzielania rezydentur. To najbardziej frustruje młodych lekarzy.
Joanna Matecka wie, że na liście najbardziej deficytowych specjalności znajduje się anestezjologia. Sama marzy, by zostać anestezjologiem. W czym więc problem? – Na całym Mazowszu ma być jesienią tylko jedna rezydentura dla przyszłego anestezjologa. O liczbie miejsc decyduje Ministerstwo Zdrowia na wniosek konsultanta wojewódzkiego – mówi. Podobnie z miejscami rezydenckimi na deficytowej endokrynologii. Na wizytę u endokrynologa w Warszawie czeka się prawie rok, w innych miastach często po prostu takiego lekarza nie ma. Na Mazowszu jesienią ma być jedna rezydentura. Eksperci nie ukrywają, że niechęć utytułowanych doktorów do otwarcia zawodu dla młodej konkurencji jest ciągle duża.
Młodzi Polacy szturmują studia medyczne nie tylko dlatego, że zaraz po nich zamierzają wyjechać z kraju. Wielu chciałoby tu zostać. Ale nie w charakterze niewolników, którym nie pozwala się zrobić specjalizacji i konkurować ze starszymi na równych warunkach. Perspektywa, że – jak dobrze pójdzie – zostaną specjalistami w wieku 37 lat, już im nie odpowiada. A jak nie, to pacjentom pozostaną suplementy diety.