Artykuł w wersji audio
Rafał Woś: – Przed państwem człowiek, który was przestraszy i odbierze wam wszelką nadzieję. Osoby o słabych nerwach proszone są o złapanie za rękę kogoś dorosłego.
Walter Scheidel: – Mogę zaczynać?
Jeśli brać na serio to, co pan pisze, to czeka nas wybór między katastrofą a… katastrofą. Albo świat będzie coraz bardziej niesprawiedliwy, nierówny i w końcu spłynie krwią. Albo zaczniemy coś z tymi problemami robić i wtedy też wszystko spłynie krwią. W pierwszym przypadku katastrofa nadejdzie później. W tym drugim wcześniej.
Jestem historykiem gospodarki, a nie futurologiem. Nie zajmuję się przewidywaniem przyszłości. Mogę jedynie pokazać to, co się już wydarzyło. I oczywiście każdy może mnie wyśmiać, twierdząc, że „tym razem to na pewno będzie inaczej”. Z kolei każdy historyk wie, że przeszłość jest usiana deklaracjami w stylu „tym razem będzie inaczej”. No, ale przecież nie mogę nikomu odbierać nadziei, że jednak teraz to się wreszcie uda.
Co miałoby się właściwie udać?
Zmniejszenie wzrastających nierówności ekonomicznych w sposób pokojowy. Czyli bez rozlewu krwi i bez masowego cierpienia.
A pan twierdzi, że to jest niemożliwe?
Teoretycznie powinno być możliwe. Recepta jest przecież prosta. Ci, co mają bogactwa w nadmiarze, dzielą się z tymi, którym brakuje. Elity kupują sobie w ten sposób spokój, bezpieczeństwo i równowagę społeczną. Niziny się podciągają, a ich gniew ulega przynajmniej częściowemu rozładowaniu. Oczywiście nie jest tak, że znikają wszystkie problemy świata. Ale przynajmniej spada zagrożenie katastrofą.
Umowa społeczna. Brzmi sensownie.
Tylko że jest jeden szkopuł. Historia świata pokazuje, że tej umowy w zasadzie nie udało się zawrzeć dobrowolnie. Nigdy i nikomu. Owszem, ona jest od wieków wielkim marzeniem filozofów, polityków i ekonomistów. Jednak w praktyce zawsze poprzedza ją pojawienie się jednego z jeźdźców Apokalipsy.
To pan jest historykiem gospodarki czy biblistą?
Pożyczyłem sobie z Biblii metaforę czterech jeźdźców, żeby pokazać cztery zjawiska, które powracają w dziejach świata z zastanawiającą regularnością. I to właśnie one, a nie żadna umowa społeczna, co jakiś czas obniżają poziom nierówności ekonomicznych. Niestety, zła wiadomość jest taka, że wizyta jeźdźców to za każdym razem wielka społeczna tragedia. Wręcz hekatomba.
Przyjrzyjmy się im bliżej. Może zobaczymy, co nas czeka.
Pierwszy jeździec to wojna. Dwie wielkie wojny światowe są doskonałym przykładem. Na dodatek to czasy, gdy dysponujemy już całkiem niezłymi danymi dotyczącymi poziomu nierówności dochodowych wewnątrz zachodnich społeczeństw. Przy odrobinie wysiłku możemy więc sprawdzić, jak w tym czasie zmieniał się poziom bogactwa kontrolowany przez najbogatszy jeden procent Japończyków, Amerykanów, Niemców czy Brytyjczyków.
I jak te wojny zmieniły bogactwo elit?
Rozjechały je jak walec. I nie miało tu aż tak wielkiego znaczenia, czy kraj okazał się ostatecznie zwycięzcą czy pokonanym. Na przykład w Japonii druga wojna światowa zmniejszyła bogactwo najzamożniejszych o 70 proc. Stało się tak dlatego, że w wyniku zaostrzającej się wojny totalnej władze w Tokio wprowadziły praktyczną nacjonalizację przemysłu ciężkiego. Formalnie pozostał on do końca w rękach prywatnych, ale ogromna część produkcji obligatoryjnie szła na potrzeby armii. Stale też rosły podatki od zakumulowanego kapitału, a wypłacanie dywidendy było w zasadzie zabronione. Władze japońskie stale też poszerzały pozycję robotników oraz ich udział w zyskach przedsiębiorstw. Było to konieczne, by uniknąć antywojennego buntu mas ludowych. Dzieła dopełniła przeprowadzona już po kapitulacji i zakrojona na szeroką skalę reforma rolna, która rozbiła wielkie latyfundia. W efekcie Japonia wyszła z wojny jako społeczeństwo niesamowicie wykrwawione, ale jednocześnie nieporównywalnie bardziej egalitarne niż w latach 30.
A zwycięzcy?
Paradoksalnie u nich działo się bardzo podobnie. Np. Wielka Brytania znalazła się po stronie wygranych w obu wojnach, ale bogactwo klasy wyższej skurczyło się najpierw o 23 proc., a potem o kolejne 36 proc. Podobnie we Francji, gdzie najbogatszy procent zbiedniał w latach 1939–45 o 47 proc. Spore spadki miały miejsce również w Stanach Zjednoczonych, czyli w kraju, który z obu wojen światowych wyszedł jako niekwestionowane supermocarstwo.
Dlaczego tak się stało?
We wszystkich tych krajach wysiłek wojenny wymagał mobilizacji szerokich mas społecznych. Aby to osiągnąć, klasy posiadające musiały zgodzić się na coś, o czym przez wiele wcześniejszych dekad nie chciały w ogóle słyszeć. Czyli na wysokie – z dzisiejszego punktu widzenia wręcz niewyobrażalne – podatki od kapitału, spadków i najwyższych dochodów. To właśnie wówczas krańcowe stawki podatkowe skoczyły do 70–80 proc. Układ był jasny. Ubodzy przelewają na froncie swoją krew, a bogaci sięgają głęboko do sakiewki. Dokładnie w tym samym czasie następuje w Europie Zachodniej gwałtowny rozwój uzwiązkowienia. W 1914 r. był w krajach dzisiejszego OECD na poziomie niecałych 20 proc. W 1920 r. wynosił już 40 proc. A w latach 1939–45 znów urósł. Z 30 do prawie 50 proc. I to też nie był przypadek, lecz przejaw tego samego zjawiska. Bogaci przestali wykorzystywać swoje wpływy do tamowania aktywności związkowej. Przez co zgodzili się na wyższy udział pracowników w zyskach. Ceną znowu była krew przelewana przez masy pod Verdun czy na plażach Normandii.
Czyli jednak umowa społeczna?
Ale zawarta dopiero w momencie, gdy pierwszy jeździec Apokalipsy przyłożył klasom posiadającym swój miecz do szyi. Zresztą dwie wielkie XX-wieczne wojny nie są tu wyjątkiem. Na podstawie już nieco skromniejszych danych możemy szacować, że na przykład w wyniku wojny secesyjnej na pokonanym zachodzie USA nierówności dochodowe zmniejszyły się z ok. 0,6 do 0,5 [mowa tu oczywiście o współczynniku Giniego, który mieści się w przedziale od 0 do 1. „0” oznacza, że wszyscy dysponują takim samym majątkiem, „1” oddaje równie teoretyczną sytuację, gdyby całe bogactwo znalazło się w rękach jednego obywatela – red.]. Można nawet powiedzieć, że wszędzie tam, gdzie wojny opierały się na masowej mobilizacji, w jej efekcie nierówności malały.
Czas na drugiego jeźdźca. Albo, jak kto woli, drugi walec spłaszczający nierówności.
To rewolucja. Czyli trochę taki brat bliźniak wojny, bo zazwyczaj te zjawiska chodzą w parze. Na przykład rewolucja radziecka, która nieprzypadkowo wybuchła w trzecim roku pierwszej wojny światowej, gdy imperium Romanowów było pogrążone w kryzysie gospodarczym. Warto też zauważyć, że odpowiedź carskich elit na wysiłek wojenny była odmienna od tej udzielonej na Zachodzie. W Rosji nie było podwyżki podatków dla najbogatszych, a wysiłek wojenny finansowano wzrostem podatków pośrednich oraz przez druk pieniądza. Co najmocniej uderzało w najbiedniejszych.
Innymi słowy rosyjska plutokracja zlekceważyła pierwszego jeźdźca Apokalipsy przykładającego jej miecz do szyi i zapłaciła za to jeszcze wyższą cenę, bo nadjechał jego brat bliźniak z twarzą Lenina i jednym ruchem ściął głowę.
Można tak powiedzieć. Dane dotyczące poziomu nierówności w Rosji bolszewickiej są trudne do porównywania z tymi z Zachodu. Więcej widzimy dopiero, gdy popatrzeć na powojenne statystyki z ZSRR. Ostrożne szacunki mówią, że ok. 1905 r. współczynnik Giniego wynosił w Rosji ok. 0,36. Czyli był niższy niż w bardziej uprzemysłowionej Europie Zachodniej. Sowieci obniżyli go w końcu do poziomu 0,26. Czyli znacząco, ale nie jakoś fundamentalnie. Należy przy tym pamiętać o kosztach. Czyli o milionach ofiar różnych faz rewolucji radzieckiej. Do tego dochodzi też smutny epilog w postaci eksplozji rosyjskich nierówności po upadku ZSRR w 1991 r. Do poziomu dzisiejszych 0,52. To też jest element ceny przejścia przez Rosję drugiego jeźdźca Apokalipsy.
Rosja nie była jedynym krajem, który przeszedł gwałtowną, egalitarystyczną rewolucję. A inne?
Oczywiście. Historia powtórzyła się w Chinach na jeszcze większą skalę. Nierówności dochodowe w Chinach przed objęciem władzy przez komunistów wynosiły ok. 0,4. Problemem była głównie skrajnie niesprawiedliwa struktura własności ziemskiej, której połowa należała do najzamożniejszych 10 proc. społeczeństwa. Potem do władzy doszli komuniści i rozpoczęli swój projekt krwawej egalitaryzacji. W efekcie nierówności spadły do poziomu 0,23. A w obszarach miejskich nawet 0,16. W latach 80. kolejna generacja chińskich przywódców podjęła jednak decyzję o liberalizacji tamtejszego komunizmu.
I przewodniczący Mao przewrócił się w grobie.
Tak, bo w efekcie cały równościowy „efekt Mao” został odwrócony. A dziś chińskie nierówności są na poziomie 0,55 – wyższym niż na zachodzie Europy. Niektórzy historycy próbowali też mierzyć faktyczny wpływ wielkiej rewolucji francuskiej na autentyczną dystrybucję dochodu. Wnioski są w zasadzie podobne do chińskich czy rosyjskich. Szacuje się, że na kilka lat przed rewolucją najbogatsze 10 proc. francuskiego społeczeństwa kontrolowało ok. 55 proc. dochodu narodowego. W wyniku rewolucji i wojen napoleońskich ten udział spadł do 45 proc. W drugiej połowie XIX w. znów jednak zaczął się zbliżać do przedrewolucyjnego poziomu.
A kim jest trzeci jeździec?
To wielkie choroby i epidemie. W tym ta największa w dziejach świata, czyli dżuma. Przyszła do Europy w 1347 r. i potem wracała kilkakrotnie przez parę generacji. Oczywiście nie była jedynie plagą, lecz logiczną konsekwencją złych warunków sanitarnych panujących w ówczesnych miastach. Co było z kolei wynikiem wysokiego poziomu nierówności i zainicjowaniem procesów akumulacji kapitału w późnym średniowieczu. Dżuma, jak wiadomo, zabiła dziesiątki milionów ludzi. Mniej więcej jedną czwartą populacji ówczesnej Europy. Jedną trzecią mieszkańców Italii. Połowę Anglików. A przy okazji dramatycznie obniżyła nierówności ekonomiczne. Na podstawie rejestrów podatkowych w państwach włoskich widać na przykład, że nierówności na przełomie XIV i XV w. spadły z 0,72 do 0,6. W państwach niemieckich albo w Anglii, Niderlandach było podobnie.
Jak to się stało?
Dżuma przetrzebiła zasoby siły roboczej. W związku z czym wzmocniła się pozycja robotnika najemnego. Mówiąc współczesnym językiem, praca wzmocniła się względem kapitału. I to niemal wszędzie: od Anglii po kraje lewantyńskie. Istnieją szacunki pokazujące, że w początkach XIV w. zwyczajny robotnik najemny zamieszkały w Kairze mógł kupić sobie za swoją dniówkę jedzenie zawierające 1,1 tys. kalorii. 150 lat później takiego Kairczyka stać było już na 1,9 tys. kalorii. Podobny obraz pokazują statystyki dotyczące mieszkańców Londynu, Antwerpii, Paryża, Florencji i Krakowa. Lata 1350–1500 to był dobry czas dla robotników. Oczywiście pod warunkiem, że przeżyli. I tym razem nierówności spadały, ale ceną był wszechogarniający strach przed śmiercią, który dobrze widać w malarstwie czy literaturze tamtych czasów.
Dopełnijmy więc obrazu jeźdźcem numer cztery.
Czwartym walcem, który spłaszczał nierówności, był upadek państw oraz organizacji politycznych. Najlepszy przykład to stopniowa decentralizacja, a w końcu rozpad Cesarstwa Rzymskiego. Te wydarzenia uchodzą za koniec starej epoki i początek średniowiecza. Rzadziej wspomina się o tym, że towarzyszyła im potężna egalitaryzacja społeczeństw. To wówczas papież Grzegorz I pisał w swoich „Dialogach” o potomkach dawnych rodzin arystokratycznych, których regularnie wspiera, bo nie mają z czego żyć. Istnieją analizy oparte na wczesnych spisach katastralnych pokazujące radykalny spadek liczby najbardziej wystawnych domostw i willi, które kiedyś były znakiem rozpoznawczym rzymskich elit.
Dlaczego tak się stało?
Trzeba pamiętać, że dopiero od niedawna państwo uchodzi za szansę na bardziej sprawiedliwą redystrybucję.
I dziś znalazłoby się wielu, którzy uważają, że jest odwrotnie. Że państwo ciemięży.
No właśnie. Tym bardziej w przeszłości, gdy państwo i prawo tworzyły raczej mechanizm opresji utwierdzający przywileje najsilniejszych. Pozwalało im akumulować główny czynnik produkcji, czyli ziemię. W niektórych krajach tworząc wręcz takie mechanizmy wyzysku jak pańszczyzna czy niewolnictwo. Wreszcie to państwo, dzięki swojemu monopolowi na przemoc, tłumiło wszelkie próby buntu klas niższych. W konsekwencji, gdy władza państwowa osłabła, zmniejszyły się nierówności. Proszę zwrócić uwagę, że do dziś w wielu językach funkcjonuje pojęcie „bizantyjskiego przepychu”.
Prawda, po polsku też.
To refleks tamtych czasów. Gdy na Zachodzie Rzym upadł i nierówności się spłaszczyły, na Wschodzie Bizancjum przetrwało jeszcze kolejnych kilkaset lat. A wraz z nim „rzymski” poziom nierówności. Oczywiście muszę w tym miejscu dodać, że również na Zachodzie, wraz z udoskonaleniem systemu feudalnego, nierówności po pewnym czasie znów zaczęły rosnąć. W Anglii w 1165 r. relacja żołdu rekrutującej się z klas najniższych piechoty do zamożniejszych rycerzy konnych wynosiła 1 do 8. W 1215 r. zwiększyła się jeszcze trzykrotnie.
Już zaczynam rozumieć. Pan pokazuje, że wszystkie te zmagania z nierównościami to taka gra, której nie da się wygrać. Nierówności ciągle rosną, aż wreszcie dochodzą do poziomu, którego nie da się już znieść. Wtedy wpada jeździec Apokalipsy, ścina głowę i tak do następnego razu.
Bardzo chciałbym, żeby było inaczej, ale dokładnie tak to wygląda. Zasada jest niepokojąca. Wszędzie tam, gdzie społeczeństwa stają się bardziej produktywne i pojawia się więcej nadwyżki ekonomicznej, nierówności zaczynają rosnąć szybciej. Kiedy rosną przez kilka pokoleń, tworzy się klasa wyższa, która emancypuje się od reszty wspólnoty. Mówi inaczej, wygląda inaczej, żyje inaczej. Czuje się lepsza od pozostałych, a wszelkie postulaty dobrowolnego podziału traktuje jako absurdalne. Tak było w Rzymie, w feudalizmie i w kapitalizmie.
Czyli znaczący wzrost nierówności, który obserwujemy na Zachodzie od lat 70. XX w., to po prostu kolejny rozdział tego procesu?
Niestety, tak to wygląda. Jeszcze niedawno grupa najbogatszych miliarderów, którzy razem kontrolują taki majątek jak biedniejsza połowa ludzkości, mogła się zmieścić na pokładzie Boeinga 777. Z najnowszych danych wynika, że dałoby się ich zapakować do większego autobusu. Akumulacja postępuje. Nikt temu nie może zaprzeczyć. Już dziś mamy do czynienia z odrywaniem się globalnej plutokracji – tego słynnego „człowieka z Davos” od pozostałych klas. Genetyk Lee Silver z Princeton na poważnie snuje niepokojące wizje rozłupywania się ludzkości na dwa podgatunki. Tych, których będzie stać na ulepszanie samych siebie terapiami genowymi, oraz na „naturalsów”. Dreszczyk niepokoju jest.
Czy to znaczy, że jeźdźcy Apokalipsy już ostrzą swoje kosy?
Już mówiłem, że nie zajmuję się przewidywaniem przyszłości.
Ale ostrzą czy nie?
W zakończeniu książki wyraziłem nadzieję, że może jeszcze nie ostrzą. Wielki globalny konflikt zbrojny związany z potrzebą masowej mobilizacji raczej nie wchodzi w grę. Głównie z powodu istnienia atomowej równowagi pomiędzy mocarstwami oraz tego, że wszyscy zdają sobie sprawę, że taki konflikt mógłby oznaczać zagładę ludzkości. Z kolei upadek Związku Radzieckiego przynajmniej na pewien czas odsunął prawdopodobieństwo kolejnego podejścia do wielkiego komunistycznego eksperymentu z egalitaryzacją. Wielkie pandemie, których ofiary trzeba będzie liczyć w setkach milionów istnień, to też na szczęście scenariusz z filmu science fiction.
Ale już scenariusz z upadkiem dużych projektów ładu politycznego nie wydaje się tak całkiem nierealny. Od dekady mocarstwowa pozycja Stanów Zjednoczonych coraz częściej stawiana jest pod znakiem zapytania. Unia przeżywa trudne chwile.
To interesująca myśl. Trzeba jednak pamiętać, że akurat proces upadku ładu politycznego może się ciągnąć nawet przez kilka pokoleń.
Popularność pana książki sprawiła, że jest pan ostatnio częstym gościem różnych zjazdów możnych tego świata. Jak oni reagują na pańskie opowieści o jeźdźcach?
Każdemu potrafię popsuć humor. Obrońców status quo martwi zasmucająca regularność opisywanych tu katastrof. Progresywnych zwolenników aktywnego przeciwdziałania nierównościom irytuje wizja, że jak dotąd nie udało się tego zrobić bez rozlewu krwi. Wszyscy boją się jeźdźców. Ja też.
rozmawiał Rafał Woś
***
Walter Scheidel, historyk gospodarki z Uniwersytetu Stanforda w Kalifornii. Jego najnowsza praca „The Great Leveler” (Wielki wyrównywacz) jest jedną z najgoręcej dyskutowanych książek 2017 r.