A przecież nie ma nic dziwnego w zamykaniu nierentownych czy wręcz bankrutujących kopalń – to zwykłe prawo rynku. Zło tkwi we wcześniejszych obietnicach wyborczych, że żadna z węglowych kopalń nie zostanie zlikwidowana.
Górnicy zaczynają przypominać – choć w nieśmiałych jeszcze protestach – że PiS wygrał wybory, przynajmniej na Śląsku, na kłamstwie węglowym. Zwycięska partia słowa dotrzymała tylko w jednym przypadku: kopalni „Brzeszcze” w Brzeszczach, przejętej przez „Tauron”, gdzie mieszka pani premier Beata Szydło i gdzie przez kilka lat w tym górniczym miasteczku sprawowała rządy.
Za to pod nóż idą na pierwszy ogień „Makoszowy” z Zabrza i „Krupiński” z gminy Suszec k. Jastrzębia-Zdroju. Właśnie stojąc na tle „Makoszów”, przyszła premier kładła się Rejtanem i zapewniała niczym, nie przymierzając, sam Rydz-Śmigły, że jej partia nie odda nawet guzika od górniczego munduru. Że odmieni losy tej kopalni, znajdzie dla niej inwestora, podczas gdy wraży górnikom rząd PO–PSL skazał ją na likwidację.
Górnicy mają spracowane ręce i dobrą pamięć.
Spółki skarbu państwa wydają miliardy
W kopalni „Makoszowy” próbowali niedawno na dole zorganizować protest, mówiło się nawet o głodówce. Szybko jednak spasowali i wyjechali na powierzchnię, kiedy dotarła do nich wieść, że ci najbardziej pamiętliwi mogą się pożegnać z robotą w innych węglowych spółkach. Bowiem załogi zamykanych kopalń otrzymały gwarancje słowne i na piśmie, że wszyscy chętni znajdą pracę. Mogą też korzystać z tzw. osłon socjalnych, choćby jednorazowych odpraw lub urlopów górniczych, jeżeli do emerytury zostało im kilka lat.
Zresztą od dawna – a zapoczątkował to rząd Jerzego Buzka – górnicy rozstają się z kopalniami w sposób cywilizowany. Nie ma drugiej takiej branży w Polsce – powtarzam za prof. Andrzejem Barczakiem z Uniwersytetu Ekonomicznego w Katowicach – w której gdy upada jedna firma, to pracownicy mają zagwarantowaną pracę w innej. Jak upadły np. stocznie, to stoczniowcom nic się nie proponowało.
Nieśmiałe protesty przeciwko likwidacji w „Makoszowach” i „Krupińskim” pewnie nie pociągną za sobą lawiny, choć w najbliższych latach ich los może jeszcze podzielić 4–5 śląskich kopalń. Rząd PiS kupił bowiem, jak wiadomo, związkowy spokój w największej węglowej spółce – Polskiej Grupie Górniczej – która powstała wiosną 2016 r. na gruzach zbankrutowanej, zadłużonej na kilka miliardów Kompanii Węglowej. Wpompowano w nią pieniądze z kontrolowanych przez państwo koncernów: Energa, PGE i PGNiG Termika – razem 1,5 mld zł, a z Funduszu Inwestycji Polskich Przedsiębiorstw dalsze 300 mln zł.
Ministerstwo Energii zapowiedziało, że w najbliższym czasie Polska Grupa Górnicza dokapitalizowana zostanie jeszcze sumą 400 mln zł. Poinformowało także, że w pierwszym kwartale 2017 r. do PGG włączone zostaną kopalnie kulejącego, zadłużonego na 2,5 mld zł Katowickiego Holdingu Węglowego. Nowy twór ma dostać na dzień dobry – głównie z Enei – 700 mln zł dokapitalizowania.
Ceny węgla idą w górę
Mimo tak olbrzymich zastrzyków finansowych PGG skończy ten rok sporą stratą netto. Po trzech kwartałach wynosiła ona 364 mln zł, ale w listopadzie miała już na bieżącej działalności ok. 20 mln zysku i podobnie chyba będzie w grudniu – a to dzięki odczuwalnym podwyżkom cen węgla na europejskim rynku. Warto jednak przypomnieć, że PGG wystartowała z czystym kontem, bo miliardowe zadłużenia na rzecz różnych podmiotów, w tym ZUS, zostały w likwidowanej Kompanii Węglowej. Jak zwykle zresztą w długoletnim procesie restrukturyzacji górnictwa, w którym zawsze pierwszym i nieodłącznym elementem były nie zmiany stanu rzeczy, lecz zmiany szyldów.
Kończy się 2016 r. Wydobędziemy w nim, podobnie jak w poprzednim, ok. 72 mln ton węgla, a na nasz rynek trafi ponad 8 mln ton węgla z importu, głównie z Rosji.
Nadal z węgla kamiennego produkujemy ponad połowę energii elektrycznej. Będzie więc dla nas ważny przez długie lata, dlatego tym bardziej nie powinno się „kiwać” górników – nawet podczas wyborów, kiedy wszystko wolno.
Reasumując: większej skali protestów w górnictwie nie należy się spodziewać, chyba że dramatycznie spadną ceny węgla i trzeba będzie zaciskać płacowego pasa – co przecież także jest możliwe. Wtedy związkowe centrale pójdą w bój albo państwowe spółki energetyczne przestaną łożyć na kopalnie – co raczej wydaje się niemożliwe, choć dzisiaj każde niemożliwe wydaje się ostatecznie możliwe.