Sadownikom globalizacja podoba się bardzo: na otwarciu nowych rynków mogliby sporo zarobić. Nie boją się, że Polskę zaleją obce jabłka. I bardzo chcieliby, żeby kraj otworzył się na imigrantów. Pod tym względem również są nietypowi. Ale na całym świecie zarobki sadowników zależą od imigrantów. W Stanach Zjednoczonych – od Meksykanów. Jeśli Donald Trump spełni obietnice wyborcze i odgrodzi USA od sąsiadów murem, eksport amerykańskich jabłek się załamie, bo nie będzie ich miał kto zrywać. W Belgii i Holandii, które specjalizują się w eksporcie gruszek, zbiory zależą od Polaków, którzy jeżdżą tam na saksy. Polskie owoce wiszą z kolei na Ukraińcach.
Dowodem są czereśnie. Mimo że smaczne i lubiane, powoli znikają z rynku. Owoce są małe, ze zbiorem trzeba uporać się szybko, więc nawet firma pana Andrieja, który dostarcza pracowników z Ukrainy dla sadowników z okolic Grójca i Warki, nie bardzo jest zbiorami czereśni zainteresowana. Drzewka idą pod topór. Także dlatego, że wielkie sieci nie chcą owoców nietrwałych. – Sadownicy uprawiają wyłącznie odmiany, których oczekuje wielki handel – wzdycha prof. Augustyn Mika z Instytutu Sadownictwa w Skierniewicach.
Gdyby dzisiaj Ewa kusiła Adama, cechy jabłka też podyktowałyby duże sieci handlowe. Po pierwsze, musi być gruboskórne. W hipermarketach ludzie lubią owoce wziąć do ręki, co zostawia skazy na delikatniejszych odmianach i eliminuje owoce z obrotu. Dlatego nie znajdziemy tu kortlandów. Ani oliwki inflanckiej, czyli papierówki. Globalne jabłko musi też być odporne na parch i mączniaka, większość odmian tego warunku nie spełnia, więc wypadają z rynku. Konsumenci pytają o bardzo smaczne lodele, ale żadnego sadownika do ich uprawy już się nie namówi, chyba że hobbystę. Wygląd też zależy od upodobań lokalnego nabywcy. Rynek amerykański lubi jabłka gładkie, najchętniej żółte lub zielone. Takie jak golden delicious. Norwegia i Finlandia oczekują dwukolorowych, biało-czerwonych, prążkowanych. Podobnie jak Hongkong i Singapur, a także Chiny. Więc tylko gala i red jonaprince.
Dobrze jest, gdy udaje się jeszcze zachować smak. Nie jest to jednak warunek konieczny, ponieważ poczuciem smaku konsumentów łatwo jest manipulować. Prof. Józef Korczak, specjalista technologii żywienia człowieka z Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu, przekonuje, że wystarczy zapach. To on w 80 proc. decyduje, czy jesteśmy przekonani, że nam owoc smakuje. Zmysł smaku ma więc udział zaledwie 20-procentowy. – Na języku jest mniej niż 9 tys. kubków smakowych, a w nabłonku węchowym od 5 do 10 mln wyspecjalizowanych komórek. Z badań wynika, że jemy głównie oczami i węchem. Jeśli więc jabłko wygląda kusząco i do tego pachnie już w sklepie, jesteśmy pewni jego smaku.
Impuls pierwszy
Roman Jagieliński, były wicepremier oraz minister rolnictwa i prezes nieistniejącej już Partii Ludowo-Demokratycznej, a obecnie sadownik numer jeden w kraju, uważa, że w czasach globalizacji wybroni się tylko kilka odmian jabłek: champion, ligol, jonagold, a na półce premium gala i golden delicious. Jeszcze kilka lat temu polscy konsumenci o gali nie słyszeli, odmianę wymyślili naukowcy z Nowej Zelandii. – To owoc, który sprzeda się wszędzie – przekonuje Jagieliński.
To, że dziś jabłka sprzedaje się na drugim końcu świata, sadownicy zawdzięczają naukowcom amerykańskim. – To oni wymyślili smart fresh – wyjaśnia prof. Mika. – Taki aerozol, którym hodowca spryskuje owoce w komorze przechowalniczej. Zabija on naturalne dojrzewanie i w konsekwencji gnicie owocu. Spryskane jabłko ulega uśpieniu. Przez kilka miesięcy pozostaje świeże, a potem jak gdyby zapada się w sobie, bez śladu pleśni czy gnicia. Profesor zostawił tak kiedyś w lutym gruszkę i w październiku odnalazł ją jakby prosto z drzewa. Wadą smart fresh jest to, że niekorzystnie wpływa na smak. Podobnie zresztą jak powszechne w świecie woskowanie. Jabłka obowiązkowo muszą się świecić, zwłaszcza w Azji. Sadownicy uważają, że wosk psuje smak.
Walory polskich jabłek zostały odkryte już 500 lat temu przez Bonę, włoską żonę Zygmunta Starego – przypomina niemiecki Lidl, któremu zależy na poinformowaniu konsumentów, że handluje polskimi produktami regionalnymi. Takimi jak jabłka grójeckie, umieszczone w 2011 r. w unijnym rejestrze jako Chronione Oznaczenie Geograficzne. Wszystko to prawda, tylko że jabłka z tej części Mazowsza od dawna przestały być produktem regionalnym, a stały się globalnym. W firmie Roja w Regnowie, skupiającej 54 sadowników z sześciu województw, obok opakowań, w których jabłka zostaną wysłane do sieci Lidl, pełno jest także kartonów Biedronki. A połowa w ogóle wyjeżdża z kraju. M.in. do Singapuru i Hongkongu, choć dziury po rynku rosyjskim łatwo nie daje się załatać. Rosjanie byli blisko, brali dużo i zanadto nie grymasili.
W rodzinnym przekazie Jagielińskich czasów Zygmunta Starego się nie wspomina. Jabłkowa saga zaczyna się od zaborów, gdy jabłonie sadził dziadek Romana. Jako właściciel niewielkiego majątku ziemskiego wiedział, że z żyta i ziemniaków rodzina nie wyżyje.
Na jabłka namówili okolicznych szlachciurów Żydzi. Płacili za nie, zanim jeszcze owoce zawiązały się na drzewie, co dziadkowi bardzo się podobało. Zupełnie natomiast nie podobało mu się, że płacili mało. Żydowscy pośrednicy sprzedawali jabłka w Warszawie i Petersburgu i można powiedzieć, że wobec sadowników spod Grójca mieli monopolistyczną pozycję. Kiedy dziadek umarł, jego syn postanowił wybić się na rynkową niepodległość, co wymagało osobistego nawiązania kontaktów z odbiorcą. Udało mu się odłożyć na kupno trzech par koni i młody wtedy jeszcze ojciec Romana sam swoje jabłka woził do Warszawy na bazary przy ul. Polnej i na placu Szembeka. Do Petersburga nadal sprzedawali pośrednicy, ale musieli już płacić więcej. Roman jako student też handlował na stołecznych bazarach rodzinnymi jabłkami. I pamięta, że owoców zawsze było warszawiakom za mało.
Ówczesne sady nie przypominały dzisiejszych. Drzewa owocowe były wysokie na kilkanaście metrów. W sadzie dziadka królowała odmiana jaśniepańska, ananas berżeniecki, obok antonówek, koszteli i żelaźniaków. Żelaźniak, odmiana niemiecka, inaczej zwany kanclerzem Wilhelmem, potrafił wisieć na drzewie do października. Był twardy, najlepiej przechowywał się do zimy. Ale wiosną wszystkie jabłka były już pomarszczone.
Wobec kaprysów przyrody sadownicy byli wtedy bezradni. Jabłonie, w czym przodowała kosztela, jednego roku potrafiły urodzić nawet 700 kg owoców. Za to drugiego nie zebrano nic. Dzisiaj to już żaden problem. Owoce, tuż po zawiązaniu, trzeba po prostu poprzerywać, żeby zmniejszyć plon. Mniej wyeksploatowana jabłoń urodzi każdego roku. O tym jednak polscy sadownicy dowiedzieli się dopiero po wojnie od prof. Szczepana Pieniążka.
Impuls drugi
Gdyby nie wojna, rewolucja w polskich sadach zaczęłaby się kilka lat wcześniej. Szczepan Pieniążek był do niej gotów już w 1941 r., po trzech latach pobytu i uzyskaniu doktoratu w Stanach Zjednoczonych. Na powrót do kraju i do SGGW, która wysłała go za ocean, zdecydował się w 1946 r. I spowodował, że kilkadziesiąt lat później polscy sadownicy mogli się poczuć beneficjentami globalizacji.
Polskie sady pod wpływem prof. Pieniążka zaczęły się – jako pierwsze w Europie – zmieniać na modłę amerykańską. Przestało być oczywiste, że aby uzyskać owoce np. kronselki, trzeba posadzić drzewko tej samej odmiany. Pieniążek kazał sadzić same antonówki. – Ta odmiana najlepiej się ukorzenia – wyjaśnia Roman Jagieliński. – Dopiero potem zaszczepia się na niej odmianę szlachetniejszą.
– Z 60 odmian, które uprawiali sadownicy, pod wpływem prof. Pieniążka zachowało się niewiele – wspomina Augustyn Mika, jego uczeń. Naukowiec stawiał takie warunki, jak dzisiaj wielkie sieci. Najpierw odmiana ma być plenna, żeby sadownik zarobił. W ten sposób z antonówki zostało tylko drzewko, owoce można znaleźć jedynie na targowiskach. Za mało odporne na dotyk konsumenta okazały się delikatne kortlandy. Nikt już nie pamięta bajecznego smaku fantazji, fatalnie się przechowywała. Nawet w nowoczesnych komorach gazowych, w których świeżość owoców do następnego sezonu gwarantuje mieszanka tlenu i dwutlenku węgla. Zniknęła przed pojawieniem się smart fresh. Odmiany tradycyjne zostały zastąpione przez amerykańskie: jonatan, macintosh, bankroft, starking. Szczepione, oczywiście, na pniach antonówki. Rosły na niskich drzewkach, dzięki czemu do zbiorów zatrudnić można było nawet emerytów. Wtedy jeszcze Ukraińcy nie przyjeżdżali.
Dzięki rewolucji prof. Pieniążka rekrutujący się ze zubożałej szlachty sadownicy spod Grójca stali się ważnymi producentami i eksporterami jabłek jeszcze w PRL. Finansową elitą nawet wśród tzw. badylarzy (ogrodników szklarniowych). – Polskie jabłka świetnie się wtedy sprzedawały w Szwecji, Finlandii i Niemczech – pamięta Roman Jagieliński, już wtedy działacz Warszawskiego Związku Ogrodniczego oraz Sadowniczej Spółdzielni w Grójcu. Przynależność była obowiązkowa, ale sadowników nie trzeba było do tego namawiać. Spółdzielnia sprzedawała jabłka centrali handlu zagranicznego Hortex, skąd część zarobionej tzw. twardej waluty dostawała w postaci tzw. odpisu dewizowego. To właśnie ta pula dolarów, uzyskanych po oficjalnym, o wiele niższym od czarnorynkowego, kursie, czyniła przynależność do Spółdzielni bardzo atrakcyjną. Eksport za ruble takich przywilejów sadownikom nie dawał.
Dzięki odpisowi dewizowemu polskiego sadownictwa nie zrujnowała nawet fala mrozów, która zimą 1986/87 r. zniszczyła w okolicach Warki i Grójca prawie wszystkie jabłonie. – Za dolary sprowadziliśmy z Zachodu sporo drzewek – wspomina Jagieliński. – Nowych odmian, plennych, odpornych na parch i mączniaka.
Wszystkie te warunki spełniał ligol, przebój lat 80. Daje owoce piękne, duże, twarde i w dodatku smaczne. Jego skłonność do owocowania co drugi rok też dało się opanować. Mimo to prof. Mika martwi się o rynkową przyszłość tej odmiany. – Drzewko ligola ma bardzo dużo liści i one zasłaniają owoce, co powoduje kłopot z wybarwieniem. Nie wszystkie jabłka mają jednakowe rumieńce. Sieci handlowe wymagają, by owoce były identyczne. Jabłko w jabłko, te same prążki, rumieniec i wielkość. Jak z taśmy.
Po fali mrozów, które sparaliżowały gospodarkę PRL, sady zostały w pełni przygotowane do nadejścia terapii szokowej Balcerowicza. Badylarze, gdy przyszło im zderzyć się z urynkowionymi cenami energii, padli. Sadownicy urealniony kurs dolara wzięli na klatę i wytrzymali. Tylko liczyć zaczęli jeszcze bardziej skrupulatnie. Można powiedzieć, że to Balcerowicz wydał wyrok na kolejne odmiany, których głównym atutem był jedynie smak.
Impuls trzeci
Roman Jagieliński w pień wyciął ostatnie malinówki i kosztele, z samego sentymentu uprawiać ich nie zamierzał. Do kategorii sentymentalne trafiły już wszystkie polskie gruszki. Jako ich producent Polska wypadła definitywnie ze światowego rynku. Nawet klapsy, zwanej też faworytką, nie dało się uratować. Mimo że zaczęto ją szczepić na podkładce z gruszki kaukaskiej. Za szybko mięknie i nawet smart fresh jej nie usypia. Zresztą, nawet gdyby uśpił, to klapsa nie wytrzymuje kalkulacji. W Belgii i Holandii odmiana konferencja jest ponaddwukrotnie bardziej wydajna. Tamtejszy bardziej mokry klimat sprzyja gruszom. W polskich sieciach króluje więc także konferencja, odmiana globalna. Regionalna klapsa ostała się jeszcze na bazarach.
Trzeci impuls przyszedł do polskich sadów z Unii Europejskiej. Roman Jagieliński, nie przestając zarządzać 200 ha sadu, od kilku lat jest prezesem zarządu wspomnianej już spółki Roja. Jacek jest w niej prokurentem i udziałowcem. Spółka chwali się, że rocznie potrafi przygotować do sprzedaży 60 tys. ton jabłek. Połowę na Zachód, po 20 proc. do krajowych sieci: Lidla i Biedronki, resztę przetwórniom.
Owoce w dobrym stanie muszą dojechać więc nie tylko do krajowego supermarketu, ale także do Chin lub Kanady. I w tamtejszych sieciach wyglądać jak świeżo zdjęte z drzewa. Na odmiany sentymentalne, żeby nie wiem jak smaczne, miejsca nie ma. Dlatego za galę spółka Roja płaci sadownikom 1,5 zł za 1 kg, gdy za ligola lub jonagold – 90 gr. Gala to dzisiaj jabłko najbardziej globalne.
Ale z badań prof. Krystyny Gutkowskiej z SGGW wynika, że jest coś takiego jak pamięć sensoryczna. Czyli pamięć smaków dawnych lat, których teraz konsumentom brakuje. Ta pamięć sensoryczna powoduje, że zaczynają się oni łączyć w grupy, można by powiedzieć – antyglobalizacyjne. Nie akceptują, że smakowite owoce muszą z rynku zniknąć, szukają ich. Ale nie w sieciach i dyskontach, tylko na lokalnych giełdach owocowo-warzywnych, gdzie swoje plony sprzedają drobni plantatorzy. Takich, jak podwarszawskie Bronisze. Tam jeszcze można znaleźć klapsy, kosztele, malinówki, renklody (śliwki), nie mówiąc o węgierkach. Tutaj zaopatrują się sklepiki lokalne i powoli odradzające się zieleniaki. Oraz indywidualni antyglobaliści. Coraz częściej po owoce, których darmo szukać w dyskontach, przyjeżdżają osoby robiące zakupy dla kilku rodzin w bloku. Takie nieformalne spółdzielnie.
Przeinwestowanie?
Tymczasem elicie finansowej polskiego rolnictwa w twarz zagląda widmo bankructwa. Z kłopotami finansowymi boryka się także Roja, jeszcze inna – Jabłuszko – może pójść w ręce funduszy inwestycyjnych za grosze. Kłopoty wzięły się stąd, że Unia dawała dużo (spółka z Regnowa zakup samochodów chłodni i budowę okazałego centrum dystrybucyjno-przechowalniczego w ponad 70 proc. sfinansowała z pieniędzy unijnych), ale trzeba było mieć wkład własny. Więc bogaci sadownicy na te superkomory przechowalnicze i skomputeryzowane taśmy sortownicze pozadłużali się w bankach, a po ogłoszeniu przez Rosję embarga nie dają rady regularnie spłacać kredytów. Bo klienci z Hongkongu, Singapuru i Indonezji nie wypełnią dziury po chłonnym rynku rosyjskim. Prof. Mika nie przeceniałby nawet Chińczyków, którzy biorą, ale na razie mało.
Banki odmawiają więc grupom producenckim kredytów obrotowych. Wrażliwość na finansowe problemy bogatych sadowników stracił już poprzedni rząd. Ministerstwo Rolnictwa, kierowane przez Marka Sawickiego, uznało najwyraźniej, że sadownicy już się pieniędzmi z Unii nasycili. Następne miały trafiać do tych, co jeszcze nie brali. Skonstruowano też przepisy, które spółkom producenckim nie pozwalają dorobić. Dobra zmiana złych przepisów nie zmieniła, a obecny minister do problemów polskich sadowników odnosi się z dystansem. Wzbogacili się za rządów PSL na wsi, więc niech im teraz ludowcy pomogą.
Wynik walki globalnej gali z regionalną kronselką nie jest ostatecznie przesądzony.