Kiedy Mateusz Morawiecki przenosił się z Banku Zachodniego WBK do rządu, zabrał ze sobą grono najbliższych współpracowników. Jednym z nich był Tadeusz Kościński, syn żołnierza z armii Andersa, wychowany w Wielkiej Brytanii. Nad Wisłę trafił po upadku komunizmu, a od 1997 r. pracował w BZ WBK, długie 18 lat, gdzie dorobił się opinii niekwestionowanego eksperta w dziedzinie kart płatniczych.
Po ubiegłorocznych wyborach Morawiecki zaoferował mu posadę wiceministra rozwoju w swoim superresorcie, a Kościński ją przyjął. Była to kiepska wiadomość dla operatorów kart płatniczych Visa i MasterCard, z którymi były bankowiec przez lata twardo negocjował warunki współpracy. Teraz, na nowym stanowisku, uznał, że dość tych targów, trzeba odzyskać kartową niezależność już nie tylko dla BZ WBK, ale też dla innych banków. Zaczął myśleć i mówić o wprowadzeniu polskiej karty płatniczej. Polskiej, czyli niezależnej od Visy i MasterCarda.
Ekonomia i patriotyzm
Na forum Związku Banków Polskich głównym orędownikiem stworzenia takiej karty był w ostatnich latach właśnie BZ WBK, a prezes Morawiecki uczynił Kościńskiego specjalnym doradcą w tej dziedzinie. To on przekonywał innych bankowców, że czas już uniezależnić się od dwóch gigantów, skoro można w ten sposób sporo zaoszczędzić. Przez lata banki nawet nie myślały o przeprowadzaniu takiej rewolucji, bo na kartach i tak zarabiały ogromne pieniądze. Wpływy z interchange, opłaty obciążającej sklepy akceptujące karty, sięgały prawie 2 mld zł rocznie, bo polskie stawki dla handlowców za korzystanie z systemu kartowego należały do najwyższych w Europie. Zarobionymi pieniędzmi banki co prawda musiały dzielić się z Visą i MasterCardem, ale i tak wszyscy byli zadowoleni. Oczywiście poza sklepami i punktami usługowymi, które albo głośno narzekały na bankowe zdzierstwo, albo przyjmowały wyłącznie gotówkę.