Rynek

Świnia na dziko

Jak zatrzymać afrykański pomór wśród polskich świń

Wirus przemieszcza się na zachód z prędkością 300 km rocznie. Jeśli przekroczy Wisłę, Unia uzna całą Polskę za strefę zapowietrzoną. Wirus przemieszcza się na zachód z prędkością 300 km rocznie. Jeśli przekroczy Wisłę, Unia uzna całą Polskę za strefę zapowietrzoną. Michael Duva / Getty Images
Afrykański pomór świń wymyka się spod kontroli. Choroba, stwierdzana do tej pory u dzików, przerzuciła się na świnie. Wszystko przez drobnych rolników i pokątne hodowle.
Krzysztof Jurgiel, minister rolnictwaMichał Kość/Agencja Wschód/Forum Krzysztof Jurgiel, minister rolnictwa

Artykuł w wersji audio

Na razie wirus zmierza na południe. Jeśli jednak skręci na zachód i przekroczy Wisłę, cudu nie będzie. Polska hodowla trzody chlewnej, do niedawna jeszcze nadzieja polskiego eksportu żywności, zostanie zniszczona. Tak jak stało się to w Gruzji, która po dziesięciu latach walki z afrykańskim pomorem świń (ASF) nie jest w stanie odbudować stad. Wirus wydaje się niezniszczalny.

My też, jak na razie, sukcesów nie mamy. Główna Inspekcja Weterynaryjna o wsparcie poprosiła ABW i prokuraturę. Krąg podejrzanych o rozwłóczenie wirusa szybko się rozszerza. Oprócz dzików zarazę roznoszą ludzie. Premier Beata Szydło powołała międzyresortowy zespół do łagodzenia skutków ASF.

Pomór idzie na Mazowsze

Po 2,5 roku od pojawienia się choroby w naszym kraju bilans strat jest poważny. Groźnego wirusa znaleziono już w 106 ogniskach dzików. Do niedawna uparcie lansowano tezę, że pomór wraz ze zwierzętami przychodzi ze wschodu, z Białorusi lub Rosji. Pierwszego padłego dzika znaleziono bowiem blisko granicy 17 lutego 2014 r. Tak było, ale tylko na początku. Można było tej tezy bronić, dopóki chore dziki znajdowano niedaleko granicy. To już przeszłość.

Przed dwoma tygodniami zaraza zaczęła wybuchać w chłopskich zagrodach. Każdy dzień przynosił doniesienia o wykryciu kolejnych ognisk choroby. Coraz dalej od granicy i w miejscach coraz bardziej oddalonych od siebie. To już nie mogła być wina dzików, to ludzie rozwłóczyli wirusa – oznajmił Krzysztof Jurgiel, minister rolnictwa. Do 11 sierpnia można było jednak od biedy uważać, że zarazę udaje się kontrolować. Pojawiały się kolejne ogniska, ale ciągle jednak jeszcze na Podlasiu, w strefie uznanej za zagrożoną.

11 sierpnia padł jednak kolejny przyczółek. Wirus przedarł się przez kordon sanitarny, jakim otoczono Podlasie. Mimo że na tym terenie od początku obowiązywały szczególne środki ostrożności, mające uniemożliwić rozprzestrzenianie się zarazy. Choroba zaatakowała stado 36 świń w gospodarstwie koło Janowa Podlaskiego. To już Lubelskie. Po kilku dniach choroba wybucha w kolejnym miejscu, również w Lubelskiem. Według kolejnego komunikatu Inspekcji Weterynaryjnej wirus zbliża się do Mazowsza. Ludzie choroby się nie boją – my nie zachorujemy. Możemy jednak zarazę przenosić. Zaraza zabójcza jest za to dla gospodarki.

Hodowcy doskonale wiedzą, że błyskawicznie się rozprzestrzenia. Choroba u sąsiada oznacza, że za chwilę ogarnie całą okolicę. Dlatego stado, w którym się pojawiła, należy natychmiast wybić. Całe. I wszystkie w promieniu dziesięciu kilometrów. A zdarza się tak, jak we wsi Zielonka, gdzie w zarażonym gospodarstwie z ośmiu świń właściciel do ubicia wystawia tylko trzy. Reszta zniknęła.

Duże fermy z pomorem nie igrają. Gdy z Państwowego Instytutu Weterynaryjnego w Puławach przyszedł sygnał, że u świń w gospodarstwie rolnika z Rębiszewa Studzianek wykryto zarazę, natychmiast ubito wszystkie 566 sztuk.

Tylko potem z tymi ubitymi zwierzętami coś trzeba zrobić. Firmy utylizacyjne też boją się zarazy. Jak się rozejdzie po okolicy, że palili padlinę zarażoną pomorem, rolnicy omijać je będą szerokim łukiem. Więc choć od pojawienia się zarazy w Polsce minęło półtora roku, tego problemu jakoś nie rozwiązano. Najbliższa firma utylizacyjna, która zgodziła się przyjąć i unieszkodliwić padlinę, znalazła się na Kujawach, 350 km od Rębiszewa. Dodać trzeba, że transport 566 świń oznaczał przewiezienie zarażonej padliny ze strefy zagrożonej do nieobjętej jeszcze pomorem.

Czy można więc dziwić się furii, w jaką wpadli hodowcy z Kujaw? To przecież Kujawy, Wielkopolska i Pomorze są największym świńskim zagłębiem w kraju. Tutaj świadomość finansowych skutków pomoru jest też największa. Aleksander Dargiewicz z Krajowego Związku Pracodawców – Producentów Trzody Chlewnej w piśmie do ministra rolnictwa usiłował wprawdzie liczyć się ze słowami, ale emocji ukryć nie zdołał. Zarzucił ministra gradem mocno niewygodnych pytań. Czy transport padłych świń był konwojowany? Czy przeszkolono kierowców na wypadek rozszczelnienia pojazdu? Czy mieli odzież ochronną i co z nią zrobili po wykonaniu zadania? Czy firma utylizacyjna koło Inowrocławia wyposażona jest w nowoczesne i drogie filtry, które uniemożliwią wydostanie się wirusa na zewnątrz?

Kiedy Polacy udawali się na długi wakacyjny weekend, w kraju zarządzono alert. Uruchomiono zarządzanie kryzysowe. Premier Beata Szydło powołała międzyresortowy zespół do łagodzenia skutków pomoru, co producentów trzody chlewnej doprowadziło do furii po raz drugi. Ich zdaniem walczyć trzeba z przyczynami rozprzestrzeniającej się zarazy, a nie łagodzić jej skutki. Ale premier wie, co robi. Walka z przyczynami rozprzestrzeniania się zarazy oznaczałaby wypowiedzenie wojny wiejskim wyborcom Prawa i Sprawiedliwości. Polityczną porażkę. Więc zamiast wskazania, gdzie naprawdę tkwi problem, prowadzi się zmasowaną walkę z niezidentyfikowanym przeciwnikiem.

Do łagodzenia skutków stanąć ma prawie cały rząd: Ministerstwa Energii, Finansów, Infrastruktury i Budownictwa, Spraw Wewnętrznych i Administracji, Obrony Narodowej, Spraw Zagranicznych, Środowiska, a także Henryk Kowalczyk, szef Komitetu Stałego Rady Ministrów. Zespołem kieruje Krzysztof Jurgiel, minister rolnictwa. Jego otoczenie twierdzi, że minister, sam przecież poseł z Podlasia, zdał już sobie sprawę, że bez zamachnięcia się na wyborców własnej partii z pomorem nie wygra.

A nuż się uda

W wiejski elektorat nie chciał uderzać także poprzedni minister rolnictwa Marek Sawicki. Kiedy po ujawnieniu pierwszego przypadku ASF Janusz Związek, ówczesny główny lekarz weterynarii, przedstawił swój plan walki z zarazą, musiał pożegnać się ze stanowiskiem. Ze względów politycznych był nie do przyjęcia. Związek uważał, że wszystkie świnie w tzw. strefie zagrożonej trzeba wybić. I że handel zwierzętami nieposiadającymi świadectw zdrowia należy ukrócić. To na wsi polskiej powszechna praktyka. Podobnie jak powszechne ubijanie niebadanych świń na tak zwany użytek własny oraz tolerancja władz dla nielegalnych ubojni – skarży się łódzki weterynarz. Dziś okazuje się, że chorobę roznoszą niebadane prosięta sprzedawane na targowiskach.

Z wyliczeń Komisji Europejskiej wynikało, że wirus przemieszcza się na zachód z prędkością 300 km rocznie. Jeśli przekroczy Wisłę, Unia uzna całą Polskę za strefę zapowietrzoną. Na razie polskiej wieprzowiny nie kupuje Rosja, ale też kraje azjatyckie, którym polskie świńskie ryje i raciczki bardzo do tej pory smakowały. Handel wewnątrzwspólnotowy jest ciągle dozwolony. Teraz może się to zmienić. Jeśli wielkie fermy w Niemczech, Danii czy Hiszpanii uznają, że ASF grozi ich hodowlom, mogą zażądać zamknięcia granic. Dla naszego eksportu żywności byłby to dramat. A jego wartość przekracza już 25 mld euro.

Rząd uznał jednak, że nie taki diabeł straszny, jak go poprzednicy malowali. Wirus rozprzestrzenia się o wiele wolniej; można nawet uznać, że zagrożenie zostało zlokalizowane. Kiedy więc w styczniu 2016 r. Komisja Europejska zaproponowała, by rozszerzyć strefę zagrożoną o kolejne trzy gminy (Hajnówka, Czyże i Zabłudów), strona polska uznała to za „działanie bezpodstawne, nieznajdujące uzasadnienia z epizootycznego punktu widzenia. Takiego postępowania nie można uznać ani za adekwatne, ani za proporcjonalne do zaistniałej na terytorium Polski sytuacji. W naszym kraju ostatnie z trzech dotychczas wykrytych ognisk afrykańskiego pomoru świń stwierdzono 31 stycznia 2015 r.” – wyjaśnił Krzysztof Jurgiel. Po kilku miesiącach okazało się, jak bardzo się mylił. Ogniska zarazy wybuchają jedno po drugim.

Nie można powiedzieć, że przez te dwa i pół roku nie zrobiono nic. Ale to, co robiono, nie likwidowało źródeł zagrożenia. Zamiast ukrócić handel niebadanymi świniami, zadowolono się wprowadzeniem w strefie zagrożonej tzw. zasad bioasekuracji, które drobnych rolników mogą co najwyżej rozśmieszyć.

Przed wejściem do chlewni muszę mieć matę nasączoną środkiem dezynfekcyjnym – wylicza właściciel dużej fermy na Podlasiu. – Zwierzęta mają być izolowane. Obowiązuje mnie zakaz wywożenia i wynoszenia żywności z gospodarstwa, szczególnie mięsa, paszy i żywności. To uciążliwe, ale ja tych zasad przestrzegam. Jeśli zaraza dostanie się do świń, jestem zrujnowany. Co z tego, że za każdą świnię dostanę dość wysokie odszkodowanie, jeśli będę musiał wygasić hodowlę? Z czego spłacę kredyty? To nie my jesteśmy źródłem problemu, to nasi sąsiedzi. Handlujący i ubijający świnie bez żadnej kontroli weterynaryjnej.

Gospodarstwa jednoogonowe

Rząd wie to od dawna, ale nie robi z tej wiedzy użytku. Albo robi za późno. Kiedy wojewoda podlaski zakazał czasowo handlu na targowiskach województwa, wirus już był na Lubelszczyźnie. Policja nie wpuszcza zwierząt na targowiska Podlasia, ale w sąsiednich województwach handluje się nadal. Bez świadectw zdrowia. Wirusa przenoszą prosięta, powszechnie kupowane przez drobnych rolników. Wiedzą o pomorze, ale się go nie boją. – Jak prosię nie chce jeść i zaczyna wyglądać podejrzanie, trzeba z nim szybko na targ – przyznaje rolnik.

Dlaczego nie do weterynarza, skoro można dostać rynkowe odszkodowanie? Bo odszkodowanie dostaje się tylko za zwierzęta hodowane legalnie. Posiadające świadectwo zdrowia. Legalność na polskiej wsi nie oznacza konieczności bycia przedsiębiorcą i płacenia podatków. Ogranicza się do obowiązku badania zwierzęcia. Zgodnie z polską narodową tradycją na weterynarzu oszczędza się w pierwszej kolejności. – Niebadane prosięta są o 50–70 zł tańsze, to zwiększa ich rynkową konkurencyjność – wyjaśnia Krzysztof Jażdżewski, zastępca głównego lekarza weterynarii.

Nie potrafi jednak zrozumieć hodowcy, który trzymał w chlewni sto zwierząt i połakomił się na cztery prosięta, kupione po okazyjnej cenie na targowisku w Sokołach. Zarażone. Na razie handlarz idzie w zaparte, twierdzi, że to jego. Jeśli nie przyzna się, komu jeszcze sprzedał, wkrótce zaraza wybuchnie w kolejnych gospodarstwach.

W związku z wybuchem zarazy, w ramach zarządzania kryzysowego, usiłuje się hodowców świń na niebezpieczeństwo uczulić apelami. W byłym powiatowym mieście Zambrów zarejestrowanych jest 17 producentów. Największy ma 60 zwierząt, najmniejszy siedem. Jak w ich gospodarstwach wygląda przestrzeganie zasad bioasekuracji? Na pewno lepiej niż w tzw. gospodarstwach jednoogonowych, niezarejestrowanych nigdzie.

Teoretycznie rolnicy, dla których te zasady są nazbyt kłopotliwe, powinni byli się zgłosić do lekarza weterynarii i po zainkasowaniu odszkodowania hodowlę wygasić. W praktyce jednak, również w ramach kultywowania narodowej tradycji, świnie zeszły do podziemia. Skoro udawało się jedną czy dwie świnie uchować za Niemca, gdy groziła za to kara śmierci, to za PiS się nie uda? Przecież rząd nie uderzy we własny elektorat.

Tym bardziej że drobnych rolników nie pomór interesuje najbardziej, ale większe możliwości dorabiania, które przed wyborami obiecywało PiS. Henryk Kowalczyk, obecnie szef KSRM, oraz Krzysztof Jurgiel osobiście, wtedy jeszcze jako opozycyjni posłowie. Wszystko w ramach walki z zagranicznymi sieciami. Chodzi o możliwość produkcji i sprzedaży żywności w gospodarstwach rolników i jej sprzedaż na zewnątrz. Bez konieczności spełniania norm obowiązujących profesjonalnych producentów. Przez lata blokowała to Inspekcja Weterynaryjna, bojąc się rozprzestrzeniania nieuleczalnej włośnicy. Od stycznia jednak sprzedaż bezpośrednia ma być już dozwolona mimo pomoru. Duzi producenci trzody chlewnej, nie mówiąc o lekarzach weterynarii, uważają, że szanse na opanowanie ASF będą już wtedy zerowe.

Wiejska tradycja

W tej sytuacji trudno się dziwić, że rząd woli walczyć ze skutkami niż z przyczyną zarazy. Zwłaszcza że w gronie podejrzanych o roznoszenie pomoru są nie tylko drobni indywidualni rolnicy, ale także potężne lobby myśliwych. Jacek Leonkiewicz, obecnie członek Rady Dialogu Społecznego, od kilku lat alarmuje, że zjadamy chore dziki, nawet o tym nie wiedząc.

Każde ubite zwierzę powinno być zbadane przez lekarza weterynarii – upiera się Leonkiewicz. – Tymczasem ze statystyk Inspekcji Weterynaryjnej wynika, że rocznie kontaktu z weterynarzem nie ma ponad 70 tys. odstrzelonych dzików. Skąd to wie? Ze statystyk GUS, opartych na danych od samych myśliwych. Dzików odstrzelonych jest o 70 tys. więcej niż przebadanych. Dane te nie uwzględniają zwierząt upolowanych przez kłusowników. Leonkiewicz alarmuje, że tę niebadaną dziczyznę dodaje się do wieprzowiny i domową kiełbasą handluje pokątnie. Wirus ASF ludziom nie szkodzi, ale zaraza wraz z kanapkami się rozprzestrzenia.

W ramach walki z afrykańskim pomorem świń myśliwi mogą dodatkowo odstrzelić 40 tys. sztuk dzików. Celem jest sprowadzenie populacji zwierząt do poziomu 0,5 dzika na 1 km kw. Wnętrzności ubitych zwierząt w najlepszym razie zostaną zakopane. Psy łatwo je odgrzebią, a wirus przeżywa nawet w czasie mrozów.

Jeśli rząd naprawdę uzna, że pora najwyższa zacząć z wirusem walczyć, musiałby zakazać hodowli świń wszystkim drobnym hodowcom. Musiałby też umieć i chcieć ten zakaz wyegzekwować. Zabronić pokątnego handlu zwierzętami i żywnością, czyli uderzyć w wiejską narodową tradycję. Mimo że przed wyborami obiecywał co innego – że rolnicy będą mogli we własnych gospodarstwach, bez sanitarnego nadzoru, produkować żywność nie tylko na własne potrzeby, ale także na sprzedaż. Musiałby wypowiedzieć wojnę swoim wiejskim wyborcom, którzy zarazy się nie boją, bo finansowo uderza ona tylko w dużych producentów. I w całą gospodarkę. Na razie PiS będzie więc walczył ze skutkami ASF. Cena za tę niefrasobliwość może być jednak wysoka.

Polityka 35.2016 (3074) z dnia 23.08.2016; Rynek; s. 42
Oryginalny tytuł tekstu: "Świnia na dziko"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Sport

Kryzys Igi: jak głęboki? Wersje zdarzeń są dwie. Po długiej przerwie Polka wraca na kort

Iga Świątek wraca na korty po dwumiesięcznym niebycie na prestiżowy turniej mistrzyń. Towarzyszy jej nowy belgijski trener, lecz przede wszystkim pytania: co się stało i jak ta nieobecność z własnego wyboru jej się przysłużyła?

Marcin Piątek
02.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną