Rynek

Kto daje i zabiera

Jak psuł się PIT i kto go naprawi

Pieniądze, których państwo polskie nie zabiera podatnikowi, nie pozwalają mu na utrzymanie się przy życiu. Pieniądze, których państwo polskie nie zabiera podatnikowi, nie pozwalają mu na utrzymanie się przy życiu. Wojtek Łaski / East News
Po 27 latach od uchwalenia ustawy o PIT jej obecna wersja nadaje się już tylko do kosza.
Mirosław Gryń/Polityka

Tekst został opublikowany w POLITYCE w sierpniu 2016 roku.

Politycy, nieustannie majstrując przy podatkach, bardziej próbowali podlizać się wybranym grupom wyborców, niż naprawiać system. W obecnym kształcie jest już nie do naprawienia. Dobiło go nieopodatkowanie programu 500 plus. Teraz już zupełnie nie wiadomo, o co państwu chodzi. Do jakich zachowań próbuje nas zniechęcić, jakie premiuje. Podatki, oprócz celu fiskalnego, wszędzie służą władzy do wysyłania społeczeństwu takich sygnałów. U nas są nieczytelne.

Zwykle chodzi o to, by osoby pracujące nie stawały w kolejce po pomoc społeczną, na skromne życie powinna im wystarczyć marna nawet płaca. Praca chroni od biedy. Osobne wsparcie dla społecznie wykluczonych rozdyma koszty biurokracji. Na tym, żeby nie ponosić niepotrzebnych wydatków, zależy zarówno neoliberałom, jak i lewicowcom. Jeśli umieją i chcą te koszty liczyć. Nam nie bardzo to wychodzi, choć „tanie państwo” nie wyszło z mody.

Instrumentem państwa, służącym do osiągnięcia celu, jakim jest niewyciąganie ręki do państwa przez osoby pracujące, jest kwota wolna od podatku. Czyli suma, z której opodatkowania rezygnuje fiskus. Najczęściej zbliżona do minimum socjalnego. Podatek nalicza się dopiero, gdy dochody roczne podatnika ten pułap przekroczą.

W Polsce kwota wolna jest najniższa w Europie.

Liberalni Brytyjczycy policzyli, że opłaci im się zostawić pracującym w kieszeni ponad 6 tys. funtów rocznie. To jedna z rzeczy, które tak zdumiewają na Wyspach polskich emigrantów. Pozorny brak pazerności fiskusa. Brytyjska kwota wolna wynosi równowartość siedmiomiesięcznej płacy minimalnej. Dzięki niej mało zarabiający Brytyjczyk fiskusowi oddaje mało, ale też nie wyciąga do państwa ręki po wsparcie. Radzi sobie sam. Zarabiać, nawet mało, się opłaca.

Kiedy u nas w 1991 r. Sejm uchwalił ustawę o PIT (Personal Income Tax – podatek od dochodów osobistych), kwota wolna od podatku była niska, wynosiła nieco więcej niż trzykrotność płacy minimalnej. Po jej odliczeniu stawka PIT wynosiła 20 proc. (były też dwie kolejne stawki – 30 i 40 proc.), obecnie – 18 proc., oraz druga 32 proc. Gospodarka się rozwijała, ceny i zarobki rosły, ale kwota wolna relatywnie malała. Jakby politycy nie wiedzieli, do czego służy. W 2009 r. już była, na skutek kryzysu, zamrożona na poziomie 3091 zł i tak jest do dzisiaj. Tyle że w 2010 r. stanowiła zaledwie dwukrotność płacy minimalnej, a w 2016 zaledwie 160 proc. Nie spełnia swojej roli.

Nic dziwnego, że grupa tak zwanych biednych pracujących (working poor) jest w Polsce wyjątkowo duża. Żeby jednak za bardzo nie rzucała się w oczy i nie robiła tłoku w mopsach (Miejskie Ośrodki Pomocy Społecznej), państwo jednocześnie zamroziło kwotę dochodu na osobę w rodzinie, powyżej której nie można starać się o pomoc społeczną. Od października 2015 r. jest na poziomie 514 zł. Państwo założyło korek na biedę. Ludzie są biedni, ale pomoc im się nie należy. Przez poprzednie lata progu nie waloryzowano, wynosił 456 zł. Niewiele to zmienia.

Obecnie kwota wolna od podatku jest w Polsce najniższa w UE. Stanowczo za niska. Pieniądze, których państwo nie zabiera podatnikowi, nie pozwalają mu na utrzymanie się przy życiu. Głos w tej sprawie zabrał już Trybunał Konstytucyjny, nakazując podniesienie kwoty wolnej do 8 tys. zł. Jego wolę obiecał wypełnić kandydat na prezydenta. Przed wyborami. Obecna władza mówi dokładnie to, co poprzednie – podniesienie kwoty wolnej kosztowałoby zbyt wiele. Około 20 mld zł rocznie. Zyskaliby bowiem zarówno mało, jak i sporo zarabiający. Na tym argumentacja się kończy.

Polska stała się krajem, w którym praca nie wyklucza nędzy. Winowajcą są nie tylko skąpi pracodawcy, ale także państwo. To samo państwo, które od początku istnienia PIT zrezygnowało z objęcia nim rolników. Zgodnie z zasadą, że wybory wygrywa się na wsi, więc trzeba ją przekupić. W najświeższym raporcie „Polska wieś 2016” wyliczono, że rocznie na wyłączeniu rolników z systemu podatkowego budżet traci 9 mld zł.

Renta dla rolnika

Argument, że podniesienie kwoty wolnej zrujnuje budżet, zawsze był nie do końca prawdziwy. Budżet bowiem i tak był rujnowany, tyle że przez różnego rodzaju ulgi. Powstawały, gdy politycy chcieli przekupić jakąś grupę wyborców, albo też były skutkiem jakiejś luki w prawie. Wpadki były częste, ponieważ w ustawie o PIT politycy grzebali wyjątkowo chętnie. Tworząc raj dla doradców podatkowych, którymi często stawali się ministerialni urzędnicy. Znajdowali luki, bo wiedzieli, gdzie ich szukać. Następcy je uszczelniali, po czym zostawiali nowe. Z luk najczęściej korzystali dobrze zarabiający, biednych nie stać było na doradców.

Pierwszym przebojem pozwalającym mocno obniżyć podatek, były darowizny. Od dochodu przed opodatkowaniem można było odpisać nawet 10 proc. Najlepiej zaufanej osobie, żeby naprawdę nie potraktowała tej sumy jako swojej, tylko zadowoliła się opłatą za przysługę. Dobrze zarabiające dzieci masowo ustanawiały więc darowizny na rzecz rodziców. Trzeba było od nich zapłacić podatek, zwykle o najniższej stawce, wedle przychodów obdarowanego. Zarabiało się na różnicy stawek – rodzic płacił 20 proc. (za rządów SLD najniższa stawka wynosiła już 21 proc.), dziecko od tej sumy zapłaciłoby najwyższą, czyli 40 (a nawet 45 proc.).

Szybko okazało się, że najcwańsi po taki zarobek się nie schylali. O wiele większy zysk osiągało się, ustanawiając rentę, czyli zobowiązując się do regularnych wypłat dla kogoś, niekoniecznie nawet z rodziny. Najlepiej dla rolnika. Ten, jako nieobjęty PIT, nie płacił od niej ani grosza. Z budżetu wyciekało po kilka miliardów złotych rocznie.

Sporo kosztowała także najpierw tak zwana duża ulga budowlana, a obecnie zwrot VAT za materiały budowlane. W 2015 r. uszczupliła budżet państwa o ponad 11 mld zł. Gdyby państwo te liczne, zmieniające się każdego roku, ulgi zamieniło na poważną kwotę wolną od podatku, nie trzeba by dzisiaj całego systemu wyrzucać do kosza.

Dzieci miało nie być

Polskiej wersji PIT nie wzorowano na liberalnej Wielkiej Brytanii, ale także nie na Francji, konsekwentnej w uprawianiu kosztownej polityki prorodzinnej. Na francuski system, tzw. ilorazowy, tym bardziej nie było nas stać. Tak nas w każdym razie przekonywały kolejne ekipy rządzące. Polega on na tym, że dochód rodziny przed opodatkowaniem dzieli się przez liczbę jej członków. Dość wysoka kwota wolna, pomnożona przez żonę i liczbę dzieci, daje rodzinie wysoką sumę niepodlegającą opodatkowaniu. Ma wielki walor – nie zniechęca do pracy. Ulga nie maleje bowiem wraz ze wzrostem zarobków.

Prof. Leszek Balcerowicz, twórca naszego systemu PIT, powtarzał jednak, że system podatkowy musi być społecznie obojętny. Nie może być tak, że ojciec kilkorga dzieci odchodzi od firmowej kasy z większą wypłatą niż jego kolega zatrudniony na równorzędnym stanowisku. Ale bezdzietny. Czyli żadnych ulg na dzieci. Są antymotywacyjne. Uważał, że zniechęcają do wydajnej pracy. Podatki, zdaniem Balcerowicza, nie są do prowadzenia polityki prorodzinnej. Od tego są zasiłki. Francuzi uważają inaczej.

Jak żart brzmi, że rozwiązaniem kompromisowym miała się okazać tzw. ulga małżeńska. Na jej wprowadzenie naciskał episkopat. Superkorzystne dla par, w których jedno z małżonków zarabia bardzo mało, a najlepiej wcale, drugie zaś wpada w podatkową progresję. Kiedyś przekroczenie progu oznaczało stawkę 30 i 40 proc., obecnie – 32 proc. Ciągle warto sobie ulżyć. Dochody obu małżonków, także bezdzietnych, można kumulować. PIT płaci się od średniej. Również wtedy dzieli się je przez dwa, gdy jedna ze stron nie pracuje. Rocznie kosztuje to budżet ponad 3,2 mld zł.

Wszelkie próby skasowania nieuzasadnionego przywileju kończyły się protestami społecznymi. Najgłośniej protestowali zawsze górnicy. Z możliwości kumulowania dochodów małżonków korzystać można do tej pory, choć przywilej do żadnych pożądanych zachowań nie zachęca.

W postanowieniu, żeby nie płacić za dzieci, trwaliśmy długo. Złamał się dopiero rząd PO-PSL, a naciskającym na prorodzinne przywileje okazał się prezydent Bronisław Komorowski, ojciec pięciu dorosłych już dzieci. On naciskał, a rząd tak te ulgi konstruował, aby jak najwięcej rodzin nie mogło z nich skorzystać. Najbardziej nie skorzystały rodziny wielodzietne, w najgorszej sytuacji finansowej. Ich zarobki zwykle okazywały się za małe. Od należnego fiskusowi podatku najpierw bowiem trzeba odliczyć składki na zdrowie. W przypadku rodzin mało zarabiających samego podatku zostawało już tak mało, że ulgi nie było od czego odliczyć. W pełni korzystały z niej rodziny zamożniejsze.

Zasady zmieniono dopiero w 2014 r. Obecnie na pierwsze i drugie dziecko ulga wynosi po 1112 zł, na trzecie 2 tys., na czwarte i kolejne 2,7 tys. rocznie. Jeśli brakuje podatku do odliczenia, fiskus wypłaca żywą gotówkę. Czyli podatek, który nie został zapłacony. Ministerstwo Finansów jeszcze nie podsumowało jej skutków finansowych. W 2014 r. kosztowała 5,6 mld zł. Należy się, niezależnie od 500 plus, który rocznie kosztował będzie ponad 20 mld zł.

Nowe zasady odliczania ulg na dzieci wprowadzone przez poprzedni rząd są dobre. I odpowiedzialne. Przede wszystkim nie zniechęcają do pracy. Dotyczą zresztą tylko pracujących poza rolnictwem, bo tylko oni płacą PIT. Ale PiS, żeby wygrać wybory, przewróciło system podatkowy do góry nogami. 500 plus nie dolicza się do dochodu podlegającego opodatkowaniu. I dostają je wszyscy, także rolnicy.

Wcześniej rząd PO-PSL zwolnił z PIT zasiłki z pomocy socjalnej. Żeby państwo nie dawało po to, aby zaraz odbierać. Co osiągnięto? Że wynagrodzenia za pracę stały się w Polsce najmniej pożądanym, bo opodatkowanym, rodzajem pieniędzy. Jeśli dodamy do tego składki na ubezpieczenia społeczne, brak motywacji do legalnej pracy staje się istotny.

Zarobki nie odbiorą wprawdzie 500 zł na dziecko, ale mogą pozbawić prawa do innego zasiłku. Traci się je przecież już po przekroczeniu dochodów 514 zł na głowę. Dobry system PIT do takich sytuacji nie dopuszcza. Nasz się wypoczwarzył.

Kto polubi nowy system?

Nad nowym systemem podatkowym pracuje Paweł Wojciechowski, w pierwszym rządzie PiS przez miesiąc także minister finansów, obecnie związany z ZUS. To wtedy jeszcze opracował tzw. podatek zintegrowany, którego pomysł w kampanii wyborczej lansowała PO. Żeby spełnił swoją rolę, czyli znów zachęcał ludzi do podjęcia pracy, musiałby zawierać zmiany rewolucyjne. Łatwiej wymienić grupy, którym na pewno się nie spodobają, niż ewentualnych zwolenników.

Otóż na pewno się nie spodoba beneficjentom 500 plus. Nieopodatkowane obecnie dodatki na dzieci trzeba bowiem włączyć w system. Podobnie jak innego rodzaju zasiłki. Żadne pieniądze nie powinny zniechęcać do pracy. Nagrodą ma być wprawdzie zwolnienie z podatku, a także składek na ZUS, do nieokreślonego jeszcze pułapu zarobków, ale ta marchewka dotyczyć będzie tylko osób pracujących. Tymczasem wielu klientów pomocy społecznej do legalnego zarobkowania zdążyło zniechęcić się na trwałe.

Autor zakłada, że system się zbilansuje, budżet na nim nie zarobi. Co to w praktyce znaczy? To, że osoby najlepiej zarabiające zapłacą dużo więcej podatku niż obecnie. I że skasować trzeba będzie przywileje podatkowe dla przedsiębiorców. Zwłaszcza takich, którzy zatrudniają wyłącznie siebie. Nie bardzo więc wiadomo, czemu te przywileje służą. Ci, którzy zarabiają najwięcej – grono, którego roczne dochody przekraczają milion złotych, sięga już 20 tys. osób – jako przedsiębiorcy płacą zaledwie 19 proc. PIT. Pracownicy najemni, w ramach tego samego PIT, po przekroczeniu 85 tys. zł rocznie muszą oddawać 32 proc.

Nowy podatek, jeśli ma nie zawierać wad obecnego, musiałby więc być naprawdę rewolucyjny. Jego wprowadzenie mogłoby jednak oznaczać wybuch kontrrewolucji, na czele której stanąć mogą najlepiej zarabiający i ci, którzy są na garnuszku państwa.

Polityka 33.2016 (3072) z dnia 09.08.2016; Rynek; s. 46
Oryginalny tytuł tekstu: "Kto daje i zabiera"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną