Deszcz jest potrzebny nie tylko rolnikom, którzy już kolejny rok zmagają się z suszą. Jak kania dżdżu wyglądają go też polskie elektrownie. Upał i niski stan wód rzek mają kilka fatalnych konsekwencji. Nie tylko ograniczają i tak niewielką produkcję energii w hydroelektrowniach, ale przede wszystkim pogarszają warunki pracy tradycyjnych elektrowni węglowych. W wielu z nich pracują wysłużone bloki, chłodzone w tzw. systemie otwartym wodą z pobliskich rzek i jezior. Blisko połowa energii pochodzi z takich elektrowni. Kiedy nadchodzi upał, wody w rzekach ubywa, a na dodatek jest ciepła, nie daje się nią skutecznie chłodzić bloków. Zwłaszcza że przepisy środowiskowe wymagają, by temperatura wody zrzucanej przez elektrownię nie przekraczała 35 st. C. Jeśli woda w rzece już przy pobieraniu jest ciepła, to trudno cokolwiek ochłodzić. To powoduje konieczność ograniczania produkcji prądu i to w chwili, kiedy jest on najbardziej potrzebny.
Każdy stopień na skali termometru powyżej 20 st. C oznacza wzrost krajowego zapotrzebowania na energię średnio o 100 MW. A tych megawatów zaczyna nam brakować. Kiedy mamy 35 st. C, w Krajowej Dyspozycji Mocy (KDM) robi się naprawdę gorąco. I to mimo że centrum energetycznego dowodzenia, ulokowane głęboko pod ziemią w podwarszawskim Konstancinie-Jeziornie, jest dobrze klimatyzowane i zabezpieczone przed nagłym wyłączeniem zasilania.
Czarny piątek
Tak było pod koniec czerwca, gdy nad Polskę napłynął gorący wyż i temperatura zaczęła zbliżać się do 40 st. C. W czwartek 23 czerwca padł rekord: zapotrzebowanie w szczycie rannym osiągnęło 22 630 MW. Nigdy latem Polska nie potrzebowała tyle energii.