Ropa tanieje już od 19 miesięcy. Eksperci, którzy kiedyś mówili o murze cenowym nie do pokonania, bo złoża są na wyczerpaniu, wydobycie coraz droższe, a kartel OPEC rządzi, dawno zamilkli. Zanim zaczął się zjazd cenowy, perspektywa 100 dol. za baryłkę wydawała się nabywcom kusząca, a 80 to było marzenie. Wszyscy pamiętali lato 2008 r., gdy cena doszła do koszmarnego szczytu – 144 dol.
Kiedy na początku ubiegłego roku za baryłkę płacono 50 dol., zapanowało przekonanie, że taniej już nie będzie. Krótkotrwała stabilizacja, a nawet wzrost do 60 dol. tezę tę potwierdzały. Dziś jednak baryłka kosztuje już 33 dol., a analitycy banku Goldman Sachs nie wykluczają, że może spaść do 20 dol. Zbliżamy się więc do rekordów z końca 1998 r., czyli okresu wielkiego kryzysu azjatyckiego. Wtedy gospodarka gwałtownie wyhamowała (światowy PKB skurczył się o 1,6 proc.), spadł popyt, a wraz z nim ceny. Teraz jest jednak inaczej. Popyt na ropę wolno rośnie, a ceny szybko spadają. Czy to logiczne?
Co dziwniejsze rynek zdaje się nie reagować na wydarzenia, które kiedyś doprowadzały go do paniki. Kiedy w ostatnich tygodniach wybuchł konflikt między Arabią Saudyjską a Iranem i zapachniało wojną , cena ledwie drgnęła. A przecież oba zwaśnione kraje kontrolują czwartą część światowych zasobów ropy, a na dodatek dzieli je cieśnina Ormuz, główna aorta naftowego krwiobiegu globu. Szlakiem tym z Zatoki Perskiej codziennie wypływają dziesiątki tankowców, bez których wiele krajów by nie przetrwało.
Choć w konflikcie saudyjsko-irańskim jest wiele źródeł antagonizmu – m.in. religijne (sunnicko-szyickie), polityczne (oba kraje wspierają przeciwne strony wojen w Jemenie i Syrii) – to jednak w tle jest ropa.