Artykuł w wersji audio
[Tekst ukazał się w tygodniku POLITYKA 1 grudnia 2015 roku]
Poczta Polska ogłosiła niedawno przetarg na sprzątanie swych obiektów. Okazało się, że kryterium wybrania wykonawcy usługi była tylko cena. Innymi słowy, poczta – było nie było spółka Skarbu Państwa – kompletnie zignorowała ducha i możliwości płynące z nowelizacji ustawy o zamówieniach publicznych. A ta nowelizacja daje instytucjom publicznym całkiem pokaźny zestaw narzędzi do cywilizowania rynku pracy. W praktyce oznacza to, że taka instytucja decydując, kto będzie u niej sprzątał, dostarczał catering albo chronił mienie, może (a nawet powinna) kierować się kryterium innym niż najniższa cena. Może wręcz ogłosić, że wybrała firmę X właśnie dlatego, że ta na przykład zapewnia swoim pracownikom lepsze warunki zatrudnienia niż firma Y.
Ostatecznie – pod wpływem wrzawy medialnej i oporu związkowców – poczta ogłosiła, że kryterium społeczne zostanie jednak wzięte pod uwagę w procesie wyboru poddostawcy. I wpłynie na ostateczną decyzję mniej więcej w… 10 proc.
Jak to rozumieć? Jednostkowy przypadek? Żywy dowód na prawdziwość biblijnej przypowieści o belce i oku? Niestety, nie. Raczej gorzki przykład systemowej patologii polskiego kapitalizmu. Po prostu w pogoni za „tanim państwem” stworzyliśmy system, gdzie państwo zwyczajnie nie może wywiązać się z roli modelowego pracodawcy. Jedną ręką wyciągnęliśmy kotwicę powstrzymującą rynek pracy przed dryfem w kierunku totalnej prekaryzacji, a drugą drapiemy się po głowie, pytając, jak to możliwe, że rynek pracy zamienił nam się w wolnorynkową dżunglę?
Problem rzadko przebija się do szerokiej opinii publicznej. Wyjątkiem była historia z 2014 r. Wyszło wtedy na jaw, że na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu sprzątaczki pracują za kilkaset złotych, a nawet i te głodowe wynagrodzenia nie są im na czas wypłacane. Gdy jednak sprzątaczki poszły ze skargą do władz uczelni, usłyszały, że na pomoc liczyć nie mogą. Tak naprawdę są pracownicami zewnętrznej firmy wybranej w drodze przetargu i to do niej powinny kierować zażalenia.
Ten rażący przykład patologii rynku pracy (i brak elementarnej solidarności ze strony władz UAM) stał się jednym z powodów uchwalenia nowelizacji ustawy o zamówieniach publicznych. Ale czy w praktyce coś się od tamtej pory zmieniło? Nie bardzo.
– Każdy, kto uważa, że Poznań był odosobnionym przypadkiem, fundamentalnie się myli. To nie tylko mogło się zdarzyć wszędzie. To jest zjawisko powszechne – mówi Katarzyna Duda, ekspertka związana z Ośrodkiem Myśli Społecznej im. Ferdynanda Lasalle’a. Ten wrażliwy na problematykę społeczną wrocławski think tank właśnie zakończył intrygujące badanie. Skupił się w nim wyłącznie na outsourcingu usług technicznych (sprzątanie i ochrona) przez instytucje publiczne. Objęło ono 16 sądów okręgowych, 16 uniwersytetów i wszystkie urzędy marszałkowskie oraz wojewódzkie. W sumie 64 instytucje.
Raport (jego całość ukaże się w styczniu) jak w soczewce pokazuje większość patologii współczesnego rynku pracy w Polsce, które najmocniej kwitną nie w sektorze prywatnym albo gdzieś w ekonomicznym półświatku, tylko w samym sercu polskiego organizmu państwowego.
Stadium prekariatu
Zacznijmy od tego, że w większości przypadków uchwalone w latach 2009 i 2014 nowelizacje prawa o zamówieniach publicznych po prostu nie działają. Są listkiem figowym albo czymś, co można pokazać na międzynarodowych konferencjach poświęconych społecznej odpowiedzialności. Nie są natomiast mechanizmem, który pomaga państwu wywiązywać się z roli dobrego pracodawcy.
Według najnowszego (październik 2015) badania Fundacji Centrum CSR klauzula społeczna stosowana jest w ok. 6 proc. przetargów publicznych. Zejdźmy jednak na poziom konkretu. Od 19 października 2014 r. funkcjonuje w Polsce przepis, na podstawie którego instytucja publiczna może domagać się od wykonawcy, by swych pracowników zatrudniał na podstawie umowy o pracę. Od tamtej pory 10 na 16 badanych przez Lasalle’a uniwersytetów rozpisywało przetargi, do których można było wpisać ten warunek. W ilu przypadkach doszło do faktycznego użycia klauzuli? Otóż w… jednym. I to na dodatek na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu w ramach minimalizowania szkód wizerunkowych po wpadce z 2014 r. W tym samym czasie najbardziej szacowne instytucje polskiej akademii: Uniwersytety Warszawski, Wrocławski i Jagielloński, społecznie odpowiedzialną nowelizację prawa po prostu zignorowały. I wybierały ofertę najtańszą. Co to w praktyce oznacza dla polskiego rynku pracy?
W przetargu na obsługę ochroniarską albo sprzątającą startuje kilka firm. Wygrywa najtańsza. Dla pracowników to mechanizm gwarantujący niezawodnie, że nie ma żadnych szans, by ich praca wyszła kiedykolwiek poza stadium prekariatu. Czyli po pierwsze będzie oczywiście bardzo tania. – Najniższa stawka, z którą się spotkaliśmy, to 3,40 zł za godzinę netto na umowę-zlecenie. Standard to stawki na poziomie 4,50–5 zł za godzinę – mówi Katarzyna Duda. Pracując za takie pieniądze „po Bożemu” przez 8 godzin dziennie, nie zarobi się nawet na jedzenie. Nagminną praktyką jest też dzielenie wynagrodzenia na dwie umowy cywilnoprawne. Pierwsza jest zawierana wcześniej na niższe kwoty, np. 50 zł, druga później na wyższe, np. 800 zł. To oznacza, że składka emerytalna odprowadzana jest tylko od tej niższej kwoty. Dla pracodawcy to oszczędność, dla pracownika realna strata. Można oczywiście powiedzieć, że te patologie powinny pójść w zapomnienie, gdy od stycznia 2016 r. wejdą w życie reformy śmieciówek. Nie zmienia to jednak faktu, że patologia jest od lat na polskim rynku pracy codziennością. I na razie nic nie wskazuje, by miało się to zmienić.
– Patrząc na oferty firm startujących dziś w przetargach, nie widać, by wysokość ofert zakładała, że będą one musiały zostać powiększone o nowe składki. Kryterium najniższej ceny ciągle dominuje – mówi Duda. Do tego dochodzi cały kontekst. A więc na przykład tak oczywiste skandale, jak groźba niewypłacania wynagrodzeń. Znów, rzecz teoretycznie nielegalna, ale nagminna. – Na jednym z uniwersytetów wśród pracowników poszła fama, że firma nie będzie się ubiegała o nowy kontrakt na sprzątanie i ochronę, więc nie zapłaci wynagrodzeń. Ludzie poszli do władz uczelni, ale nawet ich nie przyjęto. Zagrozili firmie, że nie oddadzą jej strojów służbowych. Dopiero wtedy dostali pieniądze. Gdzie indziej podwykonawca robót budowlanych nie dostał zapłaty, więc w ramach rekompensaty zabrał drzwi wejściowe do urzędu – opowiada Duda.
Prekaryzacja w instytucjach publicznych nie kończy się na wysokości wynagrodzenia. Drugą stroną tego samego medalu jest bicie rekordów przepracowanych godzin. – Rekordzista, na którego trafiłam, zaliczył…165 godzin nieprzerwanego dyżuru w jednym z urzędów wojewódzkich – mówi Duda. Taki całotygodniowy dyżur to oczywiście sytuacja ekstremalna. Ale szychty po 24 godziny to w zasadzie normalka. Oczywiście nikt tu nikogo pod pistoletem nie trzyma. Często ludzie sami się wręcz o to proszą. Dlaczego? Bo mówimy o świecie, w którym nie ma urlopu. Jeżeli więc ktoś chce gdzieś wyjechać, to najpierw musi te dni „uciułać”. Na dodatek w warunkach superelastycznego zatrudnienia co rusz ktoś wypada z grafika. Wtedy trzeba brać dodatkowe dyżury. Bo samemu też się wypadnie. Ludzie, z którymi rozmawiali autorzy badania, nierzadko łączyli pracę w kilku instytucjach publicznych. I z 24-godzinnego dyżuru w sądzie szli pilnować np. urzędu marszałkowskiego. Inaczej stawki nie pozwalałyby im przetrwać. – Często jestem konfrontowana ze stereotypem, że pracownik ochrony to idealna fucha dla emeryta lub rencisty. Faktycznie to częsty model. Tylko że nie ma tu mowy o dorobieniu. Ludzie, z którymi się stykałam, w zasadzie codziennie musieli wybierać pomiędzy jedzeniem, lekami a opłatami. Gdyby nie prace ochroniarskie, nie udałoby im się pozostać na powierzchni – tłumaczy Duda.
Na porządku dziennym jest też łączenie funkcji. A więc ochroniarz często bywa jednocześnie szatniarzem, portierem. Jak trzeba, to i posprząta. Od strony rachunku kosztów rozwiązanie genialne. Czy taki ochroniarz faktycznie cokolwiek chroni? Co ciekawe, w badaniu Ośrodka Lasalle’a ten brak wiary w faktyczną jakość outsourcowanych usług powraca pod różnymi postaciami. I tak w Sądzie Okręgowym w Poznaniu firma zewnętrzna sprzątała wszystko prócz… gabinetu prezesa. Podobnie było w Urzędzie Wojewódzkim w Szczecinie, gdzie własne służby pilnowały porządku w pokojach dyrektora generalnego i wojewody.
Armia bezrobotnych
Z raportu wyłania się obraz głębokiej demoralizacji stosunków pracy panujących w polskich instytucjach publicznych. Pracownicy z outsourcingu narzekają na brak etatów, urlopu i niskie pensje. Jednocześnie nie wierzą, by ktokolwiek był w stanie im pomóc. Politycy? Zawiedli. Związki zawodowe? Wolne żarty! Gdy w Poznaniu stanęła sprawa sprzątaczek, to działacz Solidarności nazwał outsourcing „procesem naturalnym”, a po ich stronie stanęła tylko niszowa Inicjatywa Pracownicza. Poczucie niesprawiedliwości jest więc dojmujące. Zwłaszcza że obok siebie pracują ludzie o różnym poziomie stabilności zatrudnienia. Jeden dostaje przed świętami trzynastą (choć generalnie niezbyt wysoką) pensję, a drugi… wypowiedzenie. Trudno więc o to, by między pracownikami instytucji publicznej mogła nawiązać się jakakolwiek solidarność zawodowa. Zwłaszcza że liberalne lobby pracodawców lubi te różnice rozgrywać. Lansuje niepopartą faktami tezę, że droga do poprawy sytuacji outsourcowanych wiedzie poprzez odebranie resztek stabilności zatrudnienia tym, którzy względną pewnością się jeszcze cieszą.
Ale i wśród właścicieli firm, którzy dostarczają urzędom pracowników do ochrony i sprzątania, też nie jest wesoło. – My byśmy chcieli płacić ludziom 2 tys., a nie 600 zł. Ale jak to zrobimy, to nie dostaniemy kontraktu – mówią właściciele firm podwykonawców. A sami urzędnicy? Dominują dwie postawy. Jedni uznali, że kapitalizm to dżungla i trzeba się dostosować do panujących w niej reguł, inni rozkładają ręce. I trudno im się dziwić. Przecież to nie oni podjęli decyzję, że kiedyś budynek sprzątały cztery osoby na etatach, a dziś to samo będą robiły dwie na działalności. Oni muszą pilnować budżetu, który dostali od swoich zwierzchników w ministerstwie albo w samorządzie.
Problem postępującej prekaryzacji to słabo opisany rozdział polskiej transformacji. Doszliśmy do etapu, w którym widzimy już jego skutki. Gorzej z diagnozą przyczyn tego procesu, których szukać należy w ostatnich 10–15 latach. Jarosław Urbański, socjolog i autor głośnej książki „Prekariat i nowa walka klas”, za kluczowy moment uznaje na przykład uchwalenie (w 2003 r.) ustawy o zatrudnieniu pracowników tymczasowych. To miało być remedium na plagę dochodzącego do 20 proc. bezrobocia przełomu wieków. Ustawa – jak na ironię stworzona przez określający się jako lewicowy rząd Leszka Millera – otworzyła jednak pierwszą furtkę do psucia polskiego rynku pracy, z którego skutkami zmagamy się dziś. To wtedy zaczęły się w Polsce upowszechniać zjawiska pracy tymczasowej, a więc z założenia niepewnej i chwilowej. W 2004 r. agencje pośredniczyły w zatrudnieniu 266,5 tys. osób, w 2008 r. było ich już 842 tys. Dziś w agencjach zarejestrowanych jest 1,8 mln osób.
W Polsce spełniły się przewidywania Karola Marksa sprzed ponad 150 lat. Powstała „rezerwowa armia bezrobotnych”, której podstawowym celem jest zbijanie kosztów siły roboczej do poziomu najniższego z możliwych. Efektem ubocznym jest tu stworzenie wzorca pracownika elastycznego, osamotnionego i dyspozycyjnego. Żyjącego w ciągłym przeświadczeniu, że na jego miejsce czyha 10 innych, jeszcze tańszych i bardziej dyspozycyjnych. Ta rezerwowa armia w naturalny sposób zaczęła naciskać na cały rynek pracy.
Presja była tym większa, że nadeszła z kilku stron naraz. Była wynikiem innych prowadzonych wówczas reform, choćby szkolnictwa wyższego w czasach rządów PO (rozpoczęła minister Kudrycka, kończyła Kolarska-Bobińska). Celem było wpuszczenie na skostniałe uniwersytety większej konkurencyjności i rynkowych zachęt. Ale znów zlekceważono skutek uboczny w postaci postępującej pauperyzacji słabszych ośrodków akademickich czy mało „rynkowych” wydziałów. W ślad za tym do polskich akademii wkroczyła nieubłagana logika outsourcingu (na niektórych uczelniach firmy zewnętrzne dostarczają już nie tylko usługi sprzątające, ale np. prowadzą lektoraty z języków obcych). Zwiększyła się też presja na szukanie oszczędności poprzez obchodzenie Kodeksu pracy. Wykorzystywanie darmowej lub półdarmowej pracy doktorantów, którzy prowadzą zajęcia, warsztaty i organizują badania. Czyli de facto pracują. Ale uczelnia twierdzi, że to są studenci, a więc nie muszą podlegać Kodeksowi pracy, który zabrania świadczenia pracy za darmo.
Podobne schematy rozpowszechniły się również w świecie organizacji pozarządowych. Jest to związane z przerzucaniem wielu zadań publicznych, wykonywanych wcześniej przez administrację albo przez samorząd, na różnego rodzaju stowarzyszenia i fundacje. Brzmi to dobrze, bo zawsze można powiedzieć, że to przejaw aktywności obywatelskiej. Ale, niestety, w chronicznie niedoinwestowanym środowisku pozarządowym niepewne i elastyczne formy zatrudnienia stały się w ten sposób normą.
To jednak nie koniec. Trwa rozmontowywanie ostatnich bastionów pewnego zatrudnienia w sektorze edukacyjnym. Na przykład Karty Nauczyciela, której obchodzenie już się de facto rozpoczęło. Dzieje się to głównie w formie zlecania przez samorządy prowadzenia szkół podmiotom prywatnym. Zwolennicy tego rozwiązania mówią o wprowadzeniu ożywczej konkurencji i wymuszeniu na placówkach publicznych poprawy jakości nauczania. Niewielu zwraca jednak uwagę na negatywną presję, jaką konkurencja ze strony szkół prywatnych wywiera na warunki pracy nauczycieli.
Jakby tego było mało, w tym samym czasie kolejne rządy naciskały na instytucje publiczne, by te zwiększały swoją konkurencyjność. Niektórzy obserwatorzy wiążą to z upowszechnieniem w Polsce anglosaskich (popularnych na Zachodzie w czasach thatcheryzmu i reaganomiki) idei „nowego zarządzania publicznego”. Czyli przekonania, że administracja publiczna ma raczej „sterować”, niż „wiosłować”. W Polsce to myślenie pojawiło się pod postacią hasła „taniego państwa”, rzuconego onegdaj przez… PiS, a kontynuowanego, gdy władzę dzierżyła PO. I akurat opisanie przez Ośrodek Myśli Społecznej im. Lasalle’a przypadku outsourcingowych patologii w instytucjach publicznych to jako żywo realizacja „taniego państwa” w praktyce.
Niestety, wsłuchując się w to, co mają na ten temat do powiedzenia dominujące siły polityczne (PiS, PO) oraz nowi gracze (Kukiz’15, Nowoczesna), nie wydaje się, byśmy mieli do czynienia w Polsce z głębszym zrozumieniem istoty problemu. Dominuje postawa załamywania rąk nad zgliszczami sprekaryzowanego rynku pracy w Polsce. Tymczasem potrzebna jest dyskusja o przyczynach, o tym, że nie wystarczy, by państwo było tylko regulatorem rynku pracy. Ono musi wrócić do roli wzorcowego i aktywnego pracodawcy. Wiadomo, że będzie to rola droga. Tanie państwo już było.