Fala złośliwych komentarzy przewaliła się przez media. Dominuje ton rozczarowania, że byli prezydenci nie szanują się, przyjmując rolę firmowych maskotek. Pewnie nie za darmo. To wrażenie potęgują zdjęcia, na których pozują w towarzystwie cheerleaderek albo demonstrują gigantyczne koszykarskie koszulki ze swoimi nazwiskami. A miny mają takie jak rekruci, którym wydano za duże sorty mundurowe. Widać, że sami źle się z tym czują.
W ostatniej POLITYCE Kuba Wojewódzki skwitował to złośliwie, że polityków, którzy dostali kosza od narodu, ciągnie do koszykówki. Daniel Passent na swoim blogu nie krył rozgoryczenia, pisząc, że „udział byłego prezydenta w takiej imprezie wygląda tak, jak gdybyśmy byli prowincją, której byli prezydenci nie mieli poważniejszych zaproszeń”. Jego zdaniem poważna inwestycja, w rodzaju otwarcia fabryki albo gazociągu, uzasadniałaby zagraniczną eskapadę. Ale umowa sponsorska?
Efekt zażenowania potęguje nazwa zielonogórskiej firmy. Ludziom pamiętającym czasy PRL słowo cinkciarz kojarzy się z szemranym typem z półświatka, który zajmował się ulicznym handlem walutą. Proceder, choć oficjalnie nielegalny, nieoficjalnie był koncesjonowany i kontrolowany przez SB. Cinkciarze nie stronili od przekrętów, naciągając często zagranicznych dolarowych turystów. Porozumiewali się z nimi łamaną angielszczyzną, używając zwrotu „change money?”, które w ich wykonaniu brzmiało „cinkć many?”. To dlatego nazywano ich cinkciarzami. W III RP niektórzy z nich weszli do biznesu, nie zawsze uczciwego. Najsłynniejszymi byli Aleksander Gawronik (przez pewien czas senator) i Ryszard Grobelny. Ten ostatni stworzył sieć kantorów, a potem Bezpieczną Kasę Oszczędności, pierwszy parabank, którego upadek pozbawił dorobku życia tysiące osób.