Pytanie padło, bo taką właśnie formułę zasugerowały banki. 11 marca ogłosiły plany wyjścia z frankowej pułapki. A więc: fundusz dla kredytobiorców w trudnej sytuacji, do którego państwo by się dołożyło. Plus rodzaj specyficznej umowy: jeśli klient zadeklaruje przewalutowanie kredytu po kursie ze stratą, bank weźmie na siebie część ryzyka, gdyby kurs znów gwałtownie poszedł w górę.
Propozycje banków to odpowiedź na pomysły ministerialne: przewalutowanie kredytów frankowych i podzielenie długu na dwie części: pierwszą, odpowiadającą wysokości zadłużenia przed skokiem kursu franka, i drugą – którą klienci i banki spłacaliby po połowie.
Tyle że ci, którzy mają feralne kredyty, od początku to mówią: nie chcą pomocy finansowej. Tak wynika z badań IQS, które przytoczył „Puls Biznesu”. Najmniej zwolenników pomocy finansowej państwa dla frankowców, bo tylko 16 proc., jest w miastach powyżej 500 tys. mieszkańców. Czyli na przykład w Warszawie czy Poznaniu, gdzie kredyty we frankach ma po kilkaset tysięcy ludzi – z 900 tys. rzeszy tych, co podpisali.
Oni chcą pomocy – ale innego rodzaju. Przytłacza ich tempo machania rękami, któremu muszą sprostać, by się w życiu utrzymać na powierzchni. Chcieliby mieć poczucie, że państwo ich wesprze. Teraz – w nierównej relacji z bankami. I kto wie, czy części z nich nawet nie bardziej o to poczucie idzie niż o realne interwencje.
Wypluci z kurnika
Są ze specyficznego pokolenia. Najczęściej czterdziestolatkowie, w przewadze o dochodach dość wysokich. Te pieniądze zarabiają jednak w korporacjach, które okazały się bardziej żarłoczne i drenujące niż firmy matki z zachodu. Eksploatowali się w poczuciu, że i tak są wybrańcami. Bo przecież ci, co przyszli po nich, dwudziestoparolatkowie, już takiej szansy nie mają, pracując za 1,2 tys. w różnych centrach zwanych kurnikami.
Jednak rynek część z nich zwyczajnie wypluł. Część przydusił. Były oszczędności, redukcje miejsc, więcej pracy w krótszym czasie. Nie było awansów (bo miejsca zajęło poprzednie pokolenie). A tymczasem frank szedł w górę. Ich długi wzrosły dwukrotnie. Większość wzięła swoje kredyty w 2008 roku – gdy frank był po 2 zł. Teraz jest to blisko 4 zł. Wartość mieszkań spadła. Już nie mogą ich sprzedać.
Utrudzone trybiki
Wielu czuje się oszukanych przez banki na tych frankach. Liczni (jeśli nie wszyscy w jakimś sensie) mają ku temu podstawy. Ale państwo każe im iść do sądów, bo w interesie państwa jest stabilność zawierania umów. A potem sądy odrzucają ich pozwy zbiorowe, uznając, że wspólna strata na frankach nie czyni z nich ludzi w tej samej sytuacji.
Państwo mówi im, że przecież mogą sądzić się indywidualnie. Wpłaciwszy wpisowe – do 5 proc. wartości sporu (czyli narosłego długu). W dodatku teraz to samo państwo, które windowało stopy procentowe do nieba, gdy brali te swoje kredyty (hipoteki w złotówkach czyniąc łupieżczymi), tnie te stopy, żeby złotówka była jak najsłabsza. Interes frankowców w ogólnym interesie państwa się nie mieści.
I właśnie o to im chodzi. Ci, co są niby tymi trybikami napędzającymi gospodarkę, w ogólnym rozrachunku ciągle są na bocznym torze. Przedszkola publiczne nie dla ich dzieci. Emerytury – nie dla nich. Służba zdrowia – tylko prywatna. To niechby się choć dla przyzwoitości raz ktoś za nimi ujął. Choć niekoniecznie płacąc za nich raty.