Klienci, także ci wykształceni, często nie są w stanie ocenić prawdziwej jakości towaru, jakim jest tzw. produkt finansowy. Zawierzają dostawcy, bankowi, który ich do zakupu namawia albo nawet zmusza. Uznaje się go przecież za instytucję zaufania publicznego. Więc ufamy, że doradza dobrze.
Przy udzielaniu kredytów banki na ogół doradzają ich ubezpieczenie. Mało tego, takie ubezpieczenie jest praktycznie obowiązkowe, o czym przekonuje się niemal każdy kredytobiorca. To praktyka niezgodna z prawem, ale powszechna. Klienci są bezradni, wiedzą, że nie ma co z bankiem dyskutować, skoro następny zażąda tego samego.
W języku branży sprzedawanie polis przez bank nazywa się bancassurance. Niektóre banki zawdzięczają ubezpieczeniom – głównie właśnie kredytowym – nawet 30 proc. swoich przychodów.
Klienci o przymusie ubezpieczenia pożyczek nie dyskutują także z innego powodu. Myślą, że ubezpieczają się naprawdę. Krzysztof, biorąc kredyt hipoteczny na 35 lat, nawet się nie zdziwił, że musi dokupić polisę ubezpieczającą tę pożyczkę. W tak długim czasie wszystko może się zdarzyć. Utrata pracy, ciężka choroba, a nawet śmierć. Polisa, za którą rocznie płaci 1,5 tys. zł, ma go ubezpieczyć od finansowych skutków tego rodzaju nieszczęść. Jeśli się zdarzą i on albo rodzina nie będą w stanie spłacać rat kredytu, ten ciężar weźmie na siebie ubezpieczyciel. Tak sądzi Krzysztof i zapewne zdecydowana większość innych klientów. W takim przekonaniu utwierdzali ich sprzedawcy w banku.
Klient tylko płaci
Pierwsze dramaty związane z polisami ubezpieczającymi kredyty zaczęły się przed ośmioma laty i z każdym rokiem jest ich więcej. Ostatnio tylko do rzecznika ubezpieczonych wpływa ok. 600 skarg rocznie, coraz więcej jest też próśb o pomoc, kierowanych do prawników z Federacji Konsumentów. Najczęściej zwracają się z nimi rodziny osób, które zmarły, zanim zdążyły zapłacić ostatnią ratę kredytu. Mimo polisy, która miała gwarantować, że ciężar spłaty weźmie na siebie ubezpieczyciel, bank po pieniądze wyciąga rękę nie do firmy ubezpieczeniowej, ale do spadkobierców.
Zadłużony hipotecznie pan Z. umarł na wylew krwi do mózgu. Mimo polisy ubezpieczającej spłatę kredytu przysłany przez bank komornik usiłuje wyegzekwować pozostałą część długu od rodziny. Bank, żeby odzyskać dług, nie musi nawet iść do sądu. Ma przecież, podpisany wcześniej przez dłużnika, bankowy tytuł egzekucyjny. Przysyła egzekutora bez wyroku.
Instytucja ubezpieczeniowa nie poczuwa się do odpowiedzialności za długi zmarłego. Sam sobie winien, przecież jeszcze przed wykupieniem polisy leczył się na nadciśnienie tętnicze, a to – jak wiadomo – jest istotnym czynnikiem ryzyka wylewu krwi do mózgu. Skoro zataił przed bankiem tak istotną informację, to muszą być konsekwencje. W warunkach umowy jest przecież napisane, że ubezpieczyciel nie ponosi finansowej odpowiedzialności, „gdy śmierć nastąpi w wyniku choroby lub uszczerbku na zdrowiu, o których ubezpieczony wiedział lub powinien wiedzieć przed datą objęcia go ochroną ubezpieczeniową lub w związku z taką chorobą, nawet jeśli ich następstwa ujawniły się po objęciu ochroną ubezpieczeniową”.
Pani X., która wzięła kredyt w 2008 r. i przy tej okazji została zmuszona do wykupienia ubezpieczającej go polisy, także jest sama sobie winna. Pięć lat wcześniej, czyli w 2003 r., zdiagnozowano u niej nowotwór układu moczowego. W 2010 r. zmarła, nie zdążywszy pożyczki spłacić. Musi to zrobić rodzina. Ubezpieczyciel odmówił spłaty z powodu zdiagnozowanej przed laty choroby.
Gdyby pan Z. czy pani X. wykupili przed laty indywidualne polisy na życie, ich sprawy mogłyby się stać atrakcyjnym przedmiotem sporu prawników oraz specjalistów od ubezpieczeń. Przy tego typu polisach informacje o przebytych chorobach mogą mieć bowiem istotne znaczenie, ich zatajenie przemawia na niekorzyść ubezpieczonego. Klient jest więc o takie rzeczy pytany, nierzadko musi także poddać się wymaganym przez ubezpieczyciela badaniom. Ubezpieczyciel stara się ograniczać ryzyko. W przypadku polis dołączanych do kredytów hipotecznych nikt jednak nikogo o zdrowie nie pyta. Ani o choroby, o których klient wie lub – zdaniem ubezpieczyciela – powinien wiedzieć. To zupełnie inny produkt finansowy. Nazywa się grupowym ubezpieczeniem na życie. Bank każe klientowi wykupić polisę, bo inaczej z kredytu nici. Więc klient kupuje. Co trzeba podpisuje. Nie znając nawet warunków umowy, bo pracownik banku ich nie pokazał.
„Tekst ogólnych warunków ubezpieczenia lub wyciąg z nich był przekazywany dopiero po podpisaniu stosownych oświadczeń albo też w ogóle nie został doręczony klientowi” – czytamy w raporcie rzecznika ubezpieczonych „Podstawowe problemy bancassurance w Polsce”.
Konstrukcję tego kuriozalnego produktu ciężko kredytobiorcom zrozumieć. Bank umowy klientowi nie pokazuje, bo nie musi, klient nie jest bowiem stroną tej umowy. To nie osoba wykupująca polisę jest tzw. uposażonym. Nie ona, w razie nieszczęścia, może liczyć na pieniądze z polisy. Klient ma tylko płacić. Uposażonym i stroną jest bank udzielający pożyczki. Konsumenci zazwyczaj nie mają pojęcia, co to znaczy i jakie są tego skutki. To, że pieniądze z polisy dostanie bank, wydaje im się oczywiste, nie widzą zasadzki. Nie dość więc, że w ciemno podpisują zgodę na wszystkie warunki, to okazuje się, że w przypadku nieszczęścia, nie będąc stroną umowy, zostają pozbawieni możliwości dochodzenia świadczenia od ubezpieczyciela na drodze sądowej. I o to właśnie chodzi.
Bank tylko zarabia
W przypadku pana P. ubezpieczyciel również odmówił spłaty za niego pożyczki, powołując się na zapis w umowie, że „wyłączona jest ochrona, jeśli zgon nastąpił w wyniku choroby, o której ubezpieczony wiedział lub powinien był wiedzieć przed datą objęcia go ochroną ubezpieczeniową, nawet jeśli ich następstwa ujawniły się dopiero potem”.
Ale żona postanowiła walczyć. – To prawda, że mąż wiedział o swojej miażdżycy i cukrzycy – przyznaje. – Miał z tego powodu amputowaną nogę. Ale stanu zdrowia kredytobiorcy był przecież świadomy również bank. Otrzymał dokument potwierdzający wysokość renty. Widział też, że klient przyjechał na wózku inwalidzkim. Zdaniem żony, która szuka pomocy u rzecznika ubezpieczonych, bank naciągnął jej męża, każąc mu wykupić polisę. Wiedział, że klient żadnego świadczenia nigdy nie dostanie. Ale pieniądze za polisę wziął.
Bierze je także w wielu innych przypadkach. Np. kiedy zmusza do wykupienia polisy osobę 70-letnią, choć w trzymanych pod korcem warunkach umowy napisane jest, że osób powyżej 65 roku życia ochrona ubezpieczeniowa nie obejmuje.
Opinię rozgoryczonych konsumentów podziela Aleksandra Wiktorow, specjalistka od ubezpieczeń, a od kilku lat także rzecznik ubezpieczonych. Uważa, że banki celowo zmuszają klientów do wykupu polis, które są bezwartościowe. – Generują one niemały dodatkowy zysk dla banków – zauważa.
To ciężkie oskarżenie. Zanim padło z ust rzecznika po raz pierwszy w raporcie jeszcze z 2007 r., Wiktorow dokładnie przestudiowała bilanse towarzystw ubezpieczeniowych. To one przecież, teoretycznie, mają przejmować odpowiedzialność za ubezpieczonych dłużników, którym przydarzyło się nieszczęście. Okazuje się, że nie przejmują.
– Są statystyki, które pokazują, jak dynamicznie rosną przychody instytucji finansowych z powodu coraz większej liczby sprzedawanych polis – tłumaczy Wiktorow. – I żadnej informacji, jakie sumy trzeba było zapłacić za dłużników, których dotknęło nieszczęście uprawniające do skorzystania z polisy. To znaczy, że bancassurance przynosi tylko zyski, a nie generuje niemal żadnych kosztów.
W 2012 r. zastrzeżenia Aleksandry Wiktorow potwierdziła Komisja Nadzoru Finansowego. W piśmie skierowanym do prezesów zarządów banków i zakładów ubezpieczeń zwrócono uwagę na „nieprawidłowości w obszarze ubezpieczeń traktowanych jako zabezpieczenie kredytu”. Banki nie bardzo się tym przejęły. – Gdybyśmy nie sprzedawali polis, kredyty musiałyby być droższe – nieoficjalnie stwierdza osoba ze Związku Banków Polskich.
Banki pretensji do ubezpieczycieli nie wnoszą. Nie zależy im, żeby wystawcy polis ubezpieczających pożyczkę faktycznie przejmowali na siebie finansową odpowiedzialność. Nie tylko dlatego, że najczęściej obie te instytucje finansowe należą do tego samego właściciela. Także dlatego, że tylko nikła część składki płaconej przez klienta przeznaczana jest na ochronę ubezpieczeniową, więc ewentualne odszkodowanie też byłoby raczej symboliczne. O tym też klienci nie mają w większości pojęcia.
Grzegorz R. za ubezpieczenie swego kredytu hipotecznego płaci rocznie ponad 1,2 tys. zł. Przez 35 lat uzbiera się suma, za którą można by kupić coś konkretnego. Nie wie o tym, że lwia część jego składki „nie jest przeznaczona na ochronę udzielaną przez ubezpieczyciela, jak to powinno mieć miejsce, by system ten był zarówno rynkowy, jak i użyteczny społecznie, lecz na prowizję dla banku, która jest ukrytą formą opłaty bankowej, powiększającą koszt usługi oferowanej kredytobiorcom, a co za tym idzie – generującą dodatkowy, niemały zysk banku” (raport rzecznika ubezpieczonych).
NIK, która przyjrzała się ostatnio naszemu sektorowi finansowemu, stwierdziła, że „ponad 60 proc. umów zawierało postanowienia niezgodne z przepisami lub naruszające interesy konsumentów”. Zyski banków w 2014 r. przekroczyły 16 mld zł, w poprzednich latach było podobnie. Jakaś ich część pochodzi ze sprzedaży polis, które dają złudne poczucie bezpieczeństwa, a nie ubezpieczają od niczego. KNF od kwietnia ma ten proceder ukrócić.